środa, 25 grudnia 2013

"Piękne istoty" x 2


Tytuł: Piękne Istoty
Autor: Kami Garcia, Margaret Stohl
Wydawnictwo: Łyński Kamień
Opis: Ethan, bohater powieści, mieszka w Gatlin – małym, nudnym miasteczku w Południowej Karolinie. Jest nastolatkiem, który gra w kosza i umawia się z dziewczynami. Uwielbia czytać i marzy o podróżach po całym świecie. Zwyczajna historia? Zapewne tak, gdyby nie fakt, że Etan ma swoją tajemnicę. Od miesięcy śni mu się ten sam sen. Widzi w nim tę samą dziewczynę, której nigdy nie spotkał.
Ocena: 5/6

Ethan to nastolatek mieszkający w Gatlin, małym miasteczku w Karolinie Południowej. W Gatlin nie dzieje się praktycznie nic, każdy dzień jest przewidywalny do granic możliwości, a jakiekolwiek odstępstwa od rutyny urastają do rangi nie lada sensacji. Ethan jest popularny i powszechnie lubiany, spotyka się z równie znaną i lubianą Emily, gra w szkolnej drużynie koszykówki, wydawałoby się, że jego życie jest łatwe i przyjemne, prawda jednak okazuje się inna. Od śmierci matki Ethan śni sny o dziewczynie, którą próbuje uratować, a która wymyka mu się z rąk. Sen powtarza się i jest bardzo realistyczny, tak realistyczny, że po przebudzeniu nastolatek umorusany jest w pyle i błocie, które obecne były również we śnie. Życie Ethana zmienia się, gdy w szkole nie pojawia się nowa uczennica Lena Duchannes, siostrzenica Macona Ravenwooda, mężczyzny, którego niewielu ludzi tak naprawdę widziało, a którego każdy obawia się jak złego ducha, bo z tym też Macon jest utożsamiany. Nastolatka bardzo różni się od reszty dziewcząt z liceum Jackson, przez co staje się obiektem drwin całej szkoły. Z wyjątkiem jednej osoby. Ethan bowiem odkrywa, że Lena to dziewczyna z jego snu.

Podoba mi się ta seria. Jest szalenie klimatyczna, a ja bardzo lubię tego typu powieści, które przy tym są napisane z pomysłem i mają ciekawą fabułę. „Piękne istoty” trzymają w napięciu i niepewności od początku do końca i nie ma tu czasu na nudę. Postaci występuje całe mnóstwo, ale każda jest inna i z charakterem. Para głównych bohaterów to inteligentne, racjonalnie myślące nastolatki. Ethan na okrągło czyta książki zakazane przez kościół Gatlin (czyli praktycznie wszystko, co kiedykolwiek zostało wydane), a Lena zaczytuje się w poezji Bukowskiego, sama zresztą też pisze. Nie jest płytka i zaślepiona miłością od pierwszego wejrzenia. Lena jest podejrzliwa i ostrożna, targają nią przeróżne emocje, z jednej strony nie chce być taka jak nastolatki z Gatlin, jednak z drugiej chciałaby być przez nich akceptowana i lubiana. Chciałaby wieść normalne, nastoletnie, beztroskie życie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że to niemożliwe ze względu na to, kim tak naprawdę jest. Ethan natomiast zachowuje się jak normalny nastolatek – nie zawsze wie, co powiedzieć i jak się zachować, trochę obawia się własnych uczuć, popełnia błędy, przez co uczucie tych dwojga rozwija się powoli i w takim tempie, w jakim powinno.

„Piękne istoty” to powieść bardzo dynamiczna, ale nie odczułam, żeby cokolwiek działo się zbyt szybko, przez co książkę czyta się naprawdę dobrze, nie odnosząc wrażenia, że cokolwiek zostało napisane na siłę i bez uprzedniego przemyślenia.

Jestem jak najbardziej na tak i zabieram się już za kolejny tom.

Komu polecam? Każdemu, kto lubi fantastykę i romans paranormalny, bo mimo że książka jest o nastolatkach, to jednak uważam, że spodoba się większości, które zaczytuje się w w/w gatunkach. Dostajemy wielką miłość, intrygę, mnóstwo wątków fantastycznych, a momentami odrobinę dramatu. To mieszanka, która w połączeniu z ciekawą fabułą zaowocowała bardzo porządną powieścią. 

Seria "Kroniki Obdarzonych":

1. Piękne Istoty 
2. Istoty Ciemności
3. Istoty Chaosu
4. Beautiful Redemption


Tytuł: Piękne Istoty (Beautiful Creatures)
Reżyseria: Richard LaGravense
Ocena: 2/6

Ten film to nie jest ekranizacja książki. On nawet nie został oparty na fabule, może jedynie o nią potarty. Niewiele rzeczy tutaj zgadza się z książką, wszystkie wątki zostały wrzucone do jednego wora, przemieszane i zrobiono z tego film. Wyszło chaotycznie, nie wiadomo, co i skąd się wzięło, ba! były nawet wątki, których w książce próżno szukać. Lena jakaś mało lenowata, Ethan też nie do końca taki, jaki powinien być, jednak jego postać jest chyba najbliższa pierwowzoru. 

Ciekawa jestem, czy połapałabym się w fabule filmu, gdybym nie czytała książki i czy wtedy by mi się podobało. Dziwi mnie, że udział w tym przedsięwzięciu wzięły ikony kina takie jak Jeremy Irons i Emma Thompson. Jestem zawiedziona, nie podobało mi się i zwyczajnie nie polecam, chociaż ciekawa jestem, co sądzą o filmie osoby, które nie czytały książki. Słyszałam, że jest porównywany do Zmierzchu (niedługo nawet Biblia będzie porównywana do Zmierzchu; jakby Zmierzch był jakimkolwiek wyznacznikiem dla czegokolwiek).

*****

Nie miałam wcześniej okazji, żeby życzyć Wam wesołych świąt. Mam nadzieję, że spędzicie ten czas z dala od trosk i kłopotów życia codziennego, że upłynie Wam on radośnie, wśród bliskich, przy dobrym jedzeniu i miłej atmosferze.

Natomiast fanów Sherlocka i Doctora Who pozdrawiam i macham omdlewającą łapką, bo te święta, to wyjątkowo intensywny dla nas okres ;)

niedziela, 15 grudnia 2013

Richard Paul Evans - Podarunek


Tytuł: Podarunek
Autor: Richard Paul Evans
Wydawnictwo: Sonia Draga
Opis: Natan Hurst, cierpiący na Syndrom Tourette`a pracownik działu ochrony sieci sklepów muzycznych, nienawidzi Bożego Narodzenia. Choinka i prezenty od lat przypominają jedynie o tragicznych wydarzeniach, które zniszczyły mu dzieciństwo. Kolejną zbliżającą się Gwiazdkę spędziłby zapewne samotnie, gdyby nie zamieć śnieżna, odwołany przedświąteczny lot i przypadkowe spotkanie z młodą kobietą i jej dziećmi.
Ocena: 4/6

Natan Hurst to młody mężczyzna cierpiący na zespół Tourette'a. Choroba męczy go od urodzenia, nie przeszkodziła mu jednak w zdobyciu dobrej pracy czy przyjaciół. Natan jest szefem działu ochrony w sieci sklepów Music World, a jego zadaniem jest wyłapywanie złodziejaszków pośród personelu. Wracając z jeden z akcji, okazuje się, że jego lot do rodzinnego Salt Lake City został odwołany z powodu śnieżycy. Wyczerpany i z zapaleniem oskrzeli kieruje się w stronę hotelu lotniskowego, gdzie ma zarezerwowany apartament. Po drodze poznaje jednak Addison, samotną matkę z dwójką dzieci - rezolutną Elizabeth i jej starszym, chorym na białaczkę bratem Collinem. Postanawia pomóc tej trójce i odstępuje im swoje miejsce w hotelu. Wtedy zaczynają dziać się cuda.

"Podarunek" to ciepła opowieść o miłości i sile, jaką ze sobą niesie. Sile, która jest w stanie przenosić góry. Dobrze czasem przeczytać taką krzepiącą powieść, szczególnie, kiedy zbliżają się święta, a my z roku na rok jesteśmy coraz bardziej zabiegani. "Podarunek" przypomina, co jest tak naprawdę w życiu ważne.

Gdyby kilka z Was nie poleciło mi tej książki, prawdopodobnie nigdy bym po nią nie sięgnęła. Takie rzeczy z reguły nie są dla mnie, ale świąteczny nastrój nieco ociepla nasze serca, przez co są wrażliwsze na pewne historie bardziej niż w ciągu reszty roku.

Gdybym przeczytała "Podarunek" w innym momencie, niż przed Bożym Narodzeniem, prawdopodobnie miałabym bardzo mieszane odczucia. Mamy tu bowiem ciepłą i ciekawą fabułę, niestety jednak bardzo sztampową, banalną, przewidywalną i nieco naiwną. Nie miałam okazji zagłębić się w historie postaci bardziej, autor powiedział jedynie kilka zdań na temat przeszłości bohaterów i to tyle. Nie mogłam się wczuć tak, jak bym sobie tego życzyła, no po prostu brak mi tutaj było głębi. Jednak na wszelkie negatywne aspekty przymykam jedno oko do połowy, bo to jest właśnie tego rodzaju powieść, którą chce się przed świętami przeczytać - prosta, ciepła i dobra dla serca, nie obciążająca mózgu jakoś szczególnie, ot miła alternatywa dla oglądania Kevina samego w domu (którego zresztą uwielbiam).

Komu polecam? Ano właśnie tym, którym znudziło się już oglądanie tych samych filmów rok w rok, a którzy chcą poczuć świąteczny klimat, tym bardziej, że w ciągu ostatnich dni śniegu za oknem jak na lekarstwo.




P.S. Jak Wam idą przygotowania świąteczne? Ja po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat wyczuwam w powietrzu aurę świąt. Mam nadzieję, że ten stan się utrzyma :)

Pozdrawiam Was cieplutko, mam nadzieję, że wszyscy macie się dobrze :)

czwartek, 28 listopada 2013

J.K. Rowling - Baśnie Barda Beedle'a


Tytuł: Baśnie Barda Beedle'a
Autor: J.K. Rowling
Wydawnictwo: Media Rodzina
Opis: Zbiór pięciu opowieści. Każda z nich ma własny magiczny charakter i wywołuje wzruszenie, śmiech i dreszcz lęku przed śmiercią. Komentarze profesora Albusa Dumbledore'a ucieszą zarówno mugoli, jak i czarodziejów. Profesor zastanawia się w nich nad morałem każdej baśni i ujawnia sporo nowych informacji o życiu w Hogwarcie.
Ocena: 3/6

"Baśnie Barda Beedle'a" to obowiązkowa pozycja dla każdego fana serii o Harrym Potterze. Bajki zawarte w tej książeczce stanowią jeden z fundamentów dzieciństwa wielu pokoleń czarodziejów, a każda z nich, mimo że krótka, czegoś uczy i niesie jakiś morał. 

Do każdej bajki dołączone są komentarze samego Albusa Dumbledore'a, z których dowiadujemy się nowych rzeczy o świecie czarodziejów i jego historii. Często jednak te komentarze dłużyły się i odbiegały od tematu, przez co czytając tę i tak krótką książkę, wynudziłam się dość mocno. 

Wszystkie historyjki są ciekawe i mogłyby wyjść z nich całkiem  interesujące opowiadania, gdyby je trochę rozpisać, a tymczasem dostałam naiwne i spłycone do maksimum bajeczki. Rozumiem, rzecz jasna, że to bajki dla dzieci, ale dzieci wychowujące się z serią o Harrym są już często po dwudziestce i jednak miło byłoby dostać kolejną ciekawą historię, żeby czas spędzony w czarodziejskim świecie przedłużyć możliwie jak najbardziej.

Co mnie urzeka w tych potterowych spin-offach to to, że czytelnik może się faktycznie poczuć, jakby miał w rękach książkę pochodzącą wprost ze świata magii, co w wypadku "Baśni..." sugeruje nam na przykład wzmianka o tym, że z run na język angielski tłumaczyła je Hermiona Granger (w "Fantastycznych zwierzętach..." i "Quidditchu przez wieki" jest to co prawda zaakcentowane jeszcze mocniej poprzez "odręczne" dopiski Złotego Trio).

Jest to miła książka, ale prawdopodobnie więcej do niej nie wrócę, bo i nie ma tu tak naprawdę nic, do czego chciałabym wracać. Polecam zagorzałym fanom serii (takim jak ja), jeśli nimi jednak nie jesteście, to niczego właściwie nie tracicie.




P.S. Udało mi się zdać egzamin :D

sobota, 23 listopada 2013

Ciężkie życie fangirl

Koniec tego roku obfituje w cudowności, ale zacznę od początku.

Thor: The Dark World. Czekałam długo. Bardzo długo. Byłam napalona jak ekspres do Hogwartu i co? I lipa! Niestety. Ta część nie różni się wiele od pierwszej, postaci jakieś mdłe, wątki ciekawe okrojone zostały na rzecz tych zupełnie niepotrzebnych, jak dla mnie film był po prostu nudny. Chciałam się rozpisać na ten temat, ale ten post oddaje wszystkie moje odczucia.

Kolejna sprawa. Doctor Who. Właśnie obejrzałam The Day of The Doctor i zregenerowałam się podczas oglądania tyle razy, że potrzebuję chwili przerwy. Cudowny odcinek z okazji 50. rocznicy. Nie mogło być lepiej. Wszyscy Doktorzy w jednym odcinku, 8.5 regenerujący się w 9, pierwsze spotkanie 10 z 11, Rose, GALLIFREY, NO NIE WYTRZYMAM! Jestem tak podekscytowana, że zaraz zacznę krzyczeć!

I jakby tego było mało, dostaliśmy kolejny trailer trzeciego sezonu Sherlocka. Święta przyszły miesiąc wcześniej!



A teraz z innej, bardziej prywatnej beczki.

Pamiętacie, jak Wam mówiłam o kursie na prawo jazdy i takie tam? No to wczoraj miałam egzamin. I oczywiście nie zdałam. Cały wczorajszy dzień przepłakałam, bo nie zdałam tylko z własnej głupoty, podczas gdy egzaminator był naprawdę sympatyczny i wiem, że chciał jak najlepiej. Powiedział, że mam się nie przejmować, bo najlepsi kierowcy zdają za drugim razem, łącznie z nim :D No cóż, mam nadzieję, że i mnie się uda. Kolejne podejście w środę rano ;)

wtorek, 19 listopada 2013

George R. R. Martin & Lisa Tuttle - Przystań wiatrów


Tytuł: Przystań wiatrów
Autor: George R. R. Martin & Lisa Tuttle
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Opis: Mieszkańcy Przystani Wiatrów odkryli, że na ich planecie możliwe jest realizowanie odwiecznego marzenia ludzi. Wspomagani przez słabą grawitację i gęstą atmosferę, na skrzydłach wykutych z metalu uzyskanego z porzuconego statku - zaczęli latać! Na planecie małych wysepek, trapionych przez potwory mórz i rozdzierające powietrze sztormy, lotnicy pełnili funkcję wysłanników i zazdrośnie strzegli prawa do dziedziczenia skrzydeł.
Ocena: 4/6

Maris od dziecka marzyła o lataniu. Będąc małą dziewczynką, często obserwowała szybujących lotników, wyobrażając sobie, że jest jednym z nich. To marzenie spełnia się, kiedy adoptuje ją Russ, jeden z lotników, czyniąc tym samym spadkobierczynią skrzydeł, a te można było otrzymać wyłącznie drogą dziedziczenia. Maris uwielbia latać i nie chce robić w życiu już nic innego, wie jednak, że wielkimi krokami zbliża się dzień, w którym będzie musiała przekazać skrzydła Collowi, młodszemu bratu, prawdziwemu synowi Russa. Chłopiec natomiast nienawidzi latać, boi się wiatru i oceanu i pragnie przekazać skrzydła starszej siostrze, na co nie chcą zgodzić się inni lotnicy, a już na pewno nie Russ, który tradycję ceni ponad wszystko. Wtedy zdesperowana Maris wykrada skrzydła i zwołuje radę lotników, w czasie której zmienia na zawsze nie tylko swoje życie, ale życia wszystkich lotników i losy całej Przystani wiatrów.

Bardzo lubię fantastykę i kiedy tylko przeczytałam opis „Przystani wiatrów” stwierdziłam, że muszę to przeczytać. Akcja książki osadzona jest w zupełnie innym świecie, w którym ludzie dzielą się na lotników i szczury lądowe, cała planeta składa się na zbiór niewielkich wysp, a jedynym łącznikiem między nimi są lotnicy bądź statki handlowe.

Kiedy czyta się o majestatycznych skrzydłach i podniebnych przygodach lotników, człowiek czuje się tak, jakby tam był i niemal sam czuje wiatr smagający go po twarzy, ciesząc się, że znów leci przekazać nowiny zwierzchnikom innych wysp.

Książka składa się na cztery części, w których wędrujemy przez kolejne etapy życia Maris, począwszy od wczesnych lat dziecięcych, a na późnej starości skończywszy. Główne postaci są tutaj wyraźne, myślą racjonalnie, popełniają błędy, miewają wątpliwości i odczuwają strach, moim zdaniem są to cechy bohaterów dobrych powieści. Maris nie irytowała mnie wcale, momentami zdarzało mi się nie rozumieć jej wyborów, ale z czasem zostały wyjaśnione przez nią samą.

Fabuła i sam pomysł są świetne, brakowało mi jednak akcji. Było jej stanowczo za mało jak na mój gust i przez to „Przystań wiatrów” nie porwała mnie tak jak się tego spodziewałam. Oczywiście coś w książce dzieje się cały czas, ale przydałoby się trochę dynamiki, jednak zdaję sobie sprawę, że powieść powstała ponad trzydzieści lat temu i wtedy standardy i gusta były nieco inne. W kwestiach technicznych nie mam zastrzeżeń, tłumaczenie jest jak zwykle świetne, wkradło się kilka drobnych literówek, a Maris w pewnym momencie na krótką chwilę zmieniła imię na Marion, ale poza tym nie mogę narzekać.

„Przystań wiatrów” polecam przede wszystkim osobom, które lubią fantasy/science-fiction, myślę, że powinniście być zadowoleni.

P.S. Czytając inne opinie o książce, widzę, że ludzie sięgają po "Przystań wiatrów" głównie ze względu na to, że przeczytali PLiO. Warto jednak nadmienić, że "Przystań..." jest w głównej mierze dziełem Tuttle.


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka


niedziela, 17 listopada 2013

Trzy metry nad niebem [film]


Tytuł: Trzy metry nad niebem/Tres metros sobre el cielo/3MSC
Reżyseria: Fernando González Molina
Ocena: 6/6

Dziś będzie film, ale historia mimo wszystko ma swój początek w książce. "Trzy metry nad niebem" to powieść autorstwa włoskiego pisarza Federica Moccii, a na podstawie tejże powstały dwie wersje filmu o tym samym tytule. Jedna wersja, wcześniejsza, jest włoska, druga - hiszpańska. No dobra, ale dlaczego w tytule posta widnieje tylko hiszpański tytuł? Powód jest prosty - osobiste preferencje. Hiszpańska wersja pełna jest emocji (tak pozytywnych, jak negatywnych), nie brak też uniesień, całość jest jakoś bardziej dynamiczna i ciągle coś się dzieje, podczas gdy włoska wersja ciągnęła mi się jak flaki z olejem, mimo że to podobno Włosi właśnie powinni wiedzieć jak najlepiej wyrażać uczucia. Ale do rzeczy. Ostrzegam jedynie, że "Trzy metry nad niebem" to typowy romans, więc nie wiem, czy panom się spodoba.

Na samym początku poznajemy Hache (Mario Casas) odpowiadającego przed sądem za brutalne pobicie. Chłopak jest młody i niegłupi, jednak to jedno zdarzenie wpłynęło na niego na tyle, że zmienia się nie do poznania.Wybiegając z sądu, wskakuje na motor i pędzi przed siebie. Stojąc w korku zauważa wystawioną przez okno luksusowego samochodu dziewczęcą głowę, którą komplementuje, wykrzykując "brzydula". Tak wygląda pierwsze spotkanie Babi (Maria Valverde) i H. 



Kolejne spotkanie dwójki wypada na urodzinowej imprezie, na której Hache i jego koledzy w ogóle nie powinni się zjawić. Babi, mimo postawy chłopaka, powoli przełamuje niechęć i między parą rodzi się wielkie uczucie pełne wzlotów i upadków.

"Trzy metry nad niebem" to teoretycznie typowy romans opowiadający o zakazanej miłości dziewczyny z dobrego domu i typa spod ciemnej gwiazdy, pełen intensywnych uczuć i emocji, ma jednak w sobie coś, co urzeka i sprawia, że raz obejrzany pozostaje w sercu na zawsze. Nie brak tu również pięknej scenerii i słów chwytających za serce.

Osoby, które czytają mnie w miarę regularnie, wiedzą, że mam uczulenie na głupie bohaterki tak książek, jak filmów, tutaj jednak nie drażniło mnie nic. Postać Babi jest naturalna i dobra, stanowiąca równowagę dla H. 

Poza tym, i w tej kwestii nie ma co się oszukiwać, w tym filmie jest na co popatrzeć. Mario Casas wygląda niesamowicie w roli "złego chłopca", a Maria Valverde jest po prostu tak śliczna, że nie mogłam oderwać od niej oczu.

No, będzie. Myślę, że paniom, które lubują się w romansach, film spodoba się na pewno, bo to dobra historia, a i ujęcia niczego sobie. Polecam :)

Dwie piosenki z filmu, które przykleiły się do mnie tych kilka lat temu i nie chcą się odkleić ;)


Plus zupełnie niezwiązany z filmem kawałek, który też się przyczepił.

sobota, 16 listopada 2013

Książki na zimę?

Chciałabym Was poprosić o polecenie mi jakichś książek utrzymanych w zimowej scenerii tudzież w świątecznym klimacie. Mam ogromną ochotę poczytać sobie coś takiego. Albo niech to nawet będą książki, które Wy lubicie czytać sobie zimą :)

A kolejna recenzja już wkrótce. Z tego stresu nie mogłam niczego czytać i strasznie się za tym stęskniłam.

P.S. Zgadnijcie kto zdał wczoraj teorię na prawo jazdy? :D Została mi jeszcze tylko praktyka w piątek i pozamiatane :D

poniedziałek, 7 października 2013

Urodzinowe rozdanie - WYNIKI!

Na wstępie tylko powiem, że każde losowanie odbyło się jeden jedyny raz. Nie przedłużając:

Serię o Megan Chase autorstwa Stacii Kane wygrywa:

sobota, 5 października 2013

Dyskusja? Czyli bardzo krótka rozprawa na temat naszego ojczystego języka i chęć poznania Waszego zdania.

Pisząc wczorajszą recenzję, nasunęła mi się myśl, którą chciałabym przedyskutować. Chodzi mi o długi i szeroki jak Wisła temat, jakim jest język polski. Zauważyłam, że ostatnio przywiązuje się do poprawności językowej coraz mniejszą wagę. Ludzie coraz mniej czytają, przez co mają ubogie słownictwo, a kiedy już czytają, w książce dostają byka na byku. 

Ja sama staram się jak mogę, żeby swoje słownictwo wzbogacać, kiedy czegoś nie wiem – odwiedzam poradnię językową PWN (genialne źródło swoją drogą), bo zwyczajnie głupio mi być Polką i nie mówić/pisać poprawnie we własnym języku. Dlatego okropnie wkurza mnie, kiedy rozmawiam/piszę z kimś, kto robi potworne byki i tłumaczy się „dyslekcją”, przy okazji mając do mnie pretensje za wytknięcie błędu. Takie tłumaczenie to jak płachta na byka, bo wtedy już wiem, że osoba ta nie tylko nie jest dyslektykiem, ale też oszustem, gdyż z moich skromnych informacji na ten temat wynika, że osoby borykające się z dysleksją chodzą do poradni i ĆWICZĄ, żeby tych błędów jednak nie robić. A tu przychodzi mi taki śmierdzący leń, mówiąc o swojej „dyslekcji” i uważa, że zwalnia go to od jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co mówi i pisze. Osobiście nie uważam, żeby wytknięcie błędu było jakimś szczególnym nietaktem. Jak się to zrobi raz i porządnie, to są szanse, że takiemu „dyslektykowi” zrobi się na tyle głupio i niezręcznie, że kolejnym razem przypomni sobie, jak się czuł w tej sytuacji i błędu nie zrobi. Piszę w cudzysłowie, bo dyslektyk z prawdziwego zdarzenia nie tylko się nie obrazi, ale jeszcze podziękuje i poprosi, żeby robić to częściej (przynajmniej ci, których znam).

Wrócę jednak do książek. Naprawdę boli mnie, że odwala się taką fuszerkę. Byłabym w stanie zrozumieć, gdyby książki były za darmo, albo kosztowały jakieś marne grosze, ale wszyscy wiemy, że tak nie jest. Jakby nie patrzeć, płacimy za to, żeby to czytadło miało ręce i nogi, więc naprawdę nie chcę czytać o tym, jak ktoś „zrozumiał coś opatrznie”, albo „otwarł drzwi i rozglądnął się po pokoju”. To, że Word tego nie podkreśli, nie znaczy, że nie ma błędu, no tak czy nie? 

Co sądzicie?

piątek, 4 października 2013

Nina Reichter - Ostatnia spowiedź. Tom II.


Tytuł: Ostatnia spowiedź. Tom II.
Autor: Nina Reichter
Wydawnictwo: Novae Res
Opis: Świat Ally Hanningan wali się w posadach, gdy miłość jej życia – rockman Bradin Rothfeld zostaje postrzelony i pada na scenę. Ally jest uczestniczką tamtych zdarzeń. Bezsilność i wspomnienia tamtych chwil na zawsze pozostaną jej najgorszym koszmarem. Bradin jest w ciężkim stanie. Co więcej, może pożegnać się ze światem sądząc, że dwie najbliższe mu osoby zrobiły mu świństwo. Tylko czy Ally i Tom rzeczywiście są niewinni Rozpoczyna się walka o życie rannego Bradina, a jego bliscy, odliczając feralne godziny, będą musieli zmierzyć się z grzechami, które być może nigdy nie zostaną odpuszczone. Tom poprzysięga sobie, że już nie zbliży się do Ally. Tylko czy facet, który dotychczas żył bez zasad dotrzyma obietnicy?
Ocena: 2/6

Ally Hanningan to z pozoru zwyczajna dziewiętnastolatka z dobrego domu, z planami na przyszłość. Tym, co odróżnia ją od całej reszty jest fakt, że spotyka się z gwiazdą rocka, wokalistą i liderem znanego na całym świecie zespołu Bitter Grace. Mimo przeciwności losu i knowań wrogów Brade’a i Ally, młodzi schodzą się, by ich miłość rozkwitła bardziej niż kiedykolwiek.

Zacznę może od tego, co naprawdę mi się podobało. W tej kwestii będzie bardzo krótko – okładka. Cała reszta okazała się klapą. Mniejszą lub większą, ale nadal klapą. Zacznę od Allison, bo to ona irytowała mnie najbardziej. Otóż z zachowania dziewczyny wynika, iż ma najwyżej pięć lat – bawi się uczuciami Brade’a, udaje wściekłą, mimo że wcale nie jest, tylko po to, żeby sprawdzić jego reakcję, kłamie jak najęta, nie mówi całej prawdy tylko po to, żeby oszczędzić chłopakowi tego, co i tak prędzej czy później wypłynie, jest zwyczajnie wyrachowana w tej swojej dziecinności. Wiek dziewczyny (a może powinnam napisać „dziewczynki”) wynika również z opisów. Otóż Ally robi minki, pociąga noskiem i zaciska rączki w piąstki. Idźmy dalej – Ally to standardowa Mary Sue, której wszystko w życiu się udaje i dostaje to, czego chce. No chyba że każda umiejąca robić zdjęcia dziewiętnastolatka dostaje pracę w Vanity Fair, a szef, z którego nastolatka jawnie się naśmiewa, wprost ją uwielbia, nie cierpiąc tym samym reszty ekipy. Jeśli tak faktycznie jest – przepraszam. A nie, wybaczcie, nie jest tak idealnie. Dziani rodzice Ally są przeciwni jej związkowi z grajkiem i za wszelką cenę chcą, żeby córka skończyła prawo i prowadziła dostatnie życie, zamiast dać się zapłodnić przed dwudziestką. Okropni ci rodzice, doprawdy. Myślę, że jednym z powodów, który pozwala mi sądzić, że Ally nie jest jeszcze gotowa na dziecko (poza tym, że to jeszcze nastolatka), jest fakt, że dziewczyna ma problemy z wypowiedzeniem na głos, a nawet w myślach, słowa „penis” i zastępuje je wygodnym „ekhem”. A może to po prostu wymysł autorki, ale wychodzę z założenia, że jeśli pisze się sceny erotyczne, to warto oswoić się z nazewnictwem intymnych części ciała.

Fabuła jak to fabuła – prosta jak budowa cepa i słodka do porzygu, nie ma co się bardziej nad tym rozwodzić.

Kwestie techniczne – tekst leży i kwiczy. Tak autorka, jak i korekta dały po prostu ciała. Mam tu na myśli między innymi regionalizmy typu „rozglądnął”, „otwarły się”, „oglądnął”. Ogólnie rzecz biorąc nie jest to błąd, ale w książce nie tyle nie ma prawa, co nie powinno występować takie słownictwo – to tak jak z rusycyzmami. Dalej. Im bliżej końca książki, tym więcej błędów. Wszyscy już chyba byli tak rozemocjonowani, że uznali iż brak litery czy kropki tu i tam nie zrobi nikomu różnicy. Jednak na łopatki rozłożyło mnie zdanie „Wszystko, co zrobiła, na co się zgodziła i co mu powiedziała odebrał zupełnie opatrznie”. Droga autorko, droga korekto – słowo „opatrznie” nie występuje i nie występowało w naszym pięknym, acz jakże zwodniczym języku. Przynajmniej nie w tym znaczeniu. Po przeczytaniu tego zdania miałam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Autorka stara się, żeby każde zdanie ociekało patosem (śmiesznym zresztą), dzięki czemu całość tego wszystkiego to jeden pięknie i poetycko brzmiący, ale jednak totalny bełkot, a tym czasem problem stwarza jak widać zajrzenie do słownika. Powiecie „przecież od tego jest korekta, autor nie ponosi odpowiedzialności” – niestety ponosi i to ogromną. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś chce pisać po polsku i robi to, biorąc od nas nie takie małe pieniądze (bo trzydzieści parę złotych to może i nie majątek, ale już nie taka groszowa sprawa), wypadałoby, żeby robił to jak należy.

Strasznie zawiodłam się tą częścią. Szkoda, bo pierwsza bardzo mi się podobała. Śliczna okładka niestety nie zrekompensuje mi kiepskiej fabuły, płaskich i głupich postaci oraz błędów w tekście. Czy przeczytam ostatnią część? Przeczytam, ale pewnie z paskiem między zębami, żebym nie odgryzła sobie języka ze złości.

Komu polecam? Ogólnie nie polecam, ale mimo wszystko warto ogarnąć temat, jeśli czytaliście tom pierwszy.

Ostatnia spowiedź. Tom II. ←
Ostatnia spowiedź. Tom III.

P.S. Przypominam, że urodzinowe rozdanie trwa do niedzieli włącznie!

P.P.S. Jeśli macie gdzieś w pobliżu Stokrotkę, to radzę się wybrać. Nabyłam dwie książki Kinga, 9,99 każda ;)

sobota, 28 września 2013

Urodzinowe rozdanie!

Witajcie! Mój blog obchodzi dzisiaj pierwsze urodziny, więc chciałabym to jakoś uczcić. Chcę się z Wami podzielić książkami, które przeczytałam i których prawdopodobnie już nie przeczytam, a chciałabym dać im drugie życie w rękach kolejnego czytelnika, dlatego organizuję to rozdanie :) Co jest do dostania:

(komplet)


ponadto:
        
W komentarzach podajcie maila i napiszcie, którą książkę wybieracie, a ja przy użyciu maszyny losującej wybiorę kilkoro z Was. To wszystko! W zamian proszę tylko o jedną, może dwie rzeczy:

  • jeśli bierzecie udział (a nawet, jeśli nie bierzecie, też będzie miło ;)), proszę, zamieśćcie u siebie banner informujący innych blogerów o tym rozdaniu (im więcej komentarzy, tym lepiej!)
  • byłoby miło, gdybyście dodali mojego bloga do obserwowanych, ale to nie jest warunek wzięcia udziału w rozdaniu
Ogłoszenie wyników 7 X 2013!

Powodzenia! :)

czwartek, 26 września 2013

Stosik 03

To taka zbieranina z kilku miesięcy, ale na brak czegoś do czytania nie narzekam :D (że nie wspomnę o całym mnóstwie tego, co mam na dysku i czytniku)


Haruki Murakami - Kronika ptaka nakręcacza (zakup własny, biedronkowy, 9,99zł, więc trzeba było brać! :D)
Nina Reichter - Ostatnia spowiedź. Tom II (zakup własny)
China Miéville - Dworzec Perdido (egzemplarz recenzencki od Zysku i S-ki)
China Miéville - Ambasadoria (j.w.)
George R.R. Martin i Lisa Tuttle - Przystań wiatrów (j.w.)
Lars Husum - Mój kumpel Jezus (j.w.)
John Green - Gwiazd naszych wina (zakup własny)


Darynda Jones - Pierwszy grób po prawej (świąteczny prezent od brata)
J.K. Rowling - Trafny wybór (też zakup biedronkowy sprzed paru miesięcy)
Brandon Mull - Baśniobór I-V(zakup własny; co prawda pierwszą część już mam, ale 
mój królik zajął się nią na poważnie i niewiele z niej zostało, więc kupiłam cały komplet)

Strasznie cieszę się na Przystań wiatrów i Dworzec Perdido. Na Baśniobory też, bo pierwsza część bardzo mi się podobała.

P.S. Zapisałam się na prawo jazdy :D Teoria już za mną, od przyszłego tygodnia zaczynam jazdy. Trochę się obawiam, bo nigdy w życiu nie siedziałam za kierownicą, ale mam nadzieję, że podołam, a na koniec zdam za pierwszym podejściem :D



sobota, 21 września 2013

China Miéville - Ambasadoria


Tytuł: Ambasadoria
Autor: China Miéville
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Opis książki: Ambasadoria to miasto sprzeczności położone na krańcach zbadanego wszechświata. Avice Benner Cho jest nawigatorką na statku podróżującym w „wiecznym nurcie”, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się pod dnem codziennej rzeczywistości. Ludzie nie są tu jedyną inteligentną rasą, a Avice nawiązuje niewytłumaczalną więź z Gospodarzami – tajemniczymi istotami niezdolnymi do kłamstwa. Jedynie niewielka grupka genetycznie zmodyfikowanych Ambasadorów włada ich językiem, umożliwiając kontakt pomiędzy dwoma społecznościami. Jednak gdy na planetę przebywa nowy Ambasador, krucha równowaga zawisa na włosku.
Ocena: 6/6
Ambasadoria. Miasto podlegające rządom Bremen, ludzkiego imperium znajdującego się na planecie Dagostin. Stworzone na Ariece położonej na krańcach nurtu, dostosowane i zamieszkane przez ludzi. Kolonia od wielu megagodzin żyje w zgodzie z Ariekenami zwanymi inaczej Gospodarzami, a jedyną barierą między ludźmi a tubylcami jest Język, któremu mieszkańcy Arieki są zupełnie podporządkowani. Jedynym łączem są Ambasadorowie, genetycznie zaprojektowane, władające Językiem klony, stanowiące jeden umysł w dwóch osobach, dzięki czemu jako jedyni są w stanie porozumieć się z Gospodarzami.

W Ambasadorii mieszka dziewczynka, Avice Benner Cho, która w wyniku splotu różnych wydarzeń zostaje poproszona przez Gospodarzy o przysługę. Tamtego dnia Avvy zapisuje się w historii Języka jako dziewczynka, którą skrzywdzono w ciemności i która zjadła to, co jej dano. Avice dorasta i spełnia swoje marzenie – zostaje zanurzaczką, badaczką nurtu. W trakcie swoich podróży poznaje mężczyznę, którego poślubia i który zafascynowany Ariekenami prosi Avice o powrót do Ambasadorii. Kobieta nigdy nie chciała wracać do miasta, gdzie spędziła całe swoje dzieciństwo, jednak ulega namowom męża. Tu dostępuje wszelkich zaszczytów i traktowana jest jak celebry tka, dzięki czemu zapraszana jest na przyjęcia wydawane z najróżniejszych okazji. Jedną z takich okazji jest powitanie nowego Ambasadora. EzRa nie wygląda jednak jak każdy Ambasador, których Avice do tej pory widziała. Ez i Ra różnią się między sobą diametralnie, a kiedy przemawiają po raz pierwszy, coś się zmienia. Coś, co od tej pory nada historii Ariekenów inny bieg. Coś, co tylko Avice będzie w stanie powstrzymać.

Muszę przyznać, że nie jest to lekka książka. Jest na pewno przyjemna, ale wymaga od czytelnika pełnego skupienia, bo mamy tu do czynienia z czymś kompletnie nowym, a te nowości mogłabym wymieniać bez końca począwszy od aparycji obcych, a na ich toku myślenia skończywszy, a to jest dopiero ciekawostka! Okazuje się bowiem, że na Ariece to nie język służy użytkownikom, ale Ariekeni służą niejako Językowi.

„Ambasadorię” trzeba czytać bardzo uważnie, bo jest tu cała masa neologizmów, które trzeba po prostu przyswoić, żeby zrozumieć całość. Dlatego też tyle czasu zajęło mi przeczytanie i zrecenzowanie, bo z początku moja przygoda z „Ambasadorią” szła mi dość opornie, ale ta dezorientacja nie trwa długo i po kilkudziesięciu stronach człowiek się przyzwyczaja i dostraja.

Bardzo podoba mi się fabuła książki i sam koncept. Pomysł na Ariekenów, Język i Ambasadorów to coś wyjątkowego, czego dopieszczanie zajęło autorowi sporo czasu (sama idea zrodziła się, kiedy miał 11 lat) i w efekcie czego dostaliśmy jajo Faberge literatury. Nie czytuję science fiction (ale zacznę, jak babcię kocham, zacznę!), jednak zagłębiając się w uniwersum stworzone przez Mieville’a, intrygi i postaci – przepadłam bez reszty. Pomijam w tej chwili dziwacznych Ariekenów i ich niesamowity Język, a przejdę do najbardziej trywialnej sprawy – nareszcie dostałam nieirytującą bohaterkę płci żeńskiej. Nareszcie! Avice nie jest głupią lalą, która nie potrafi zapanować nad własnym libido. Avice to kobieta lojalna, nieco powściągliwa, spostrzegawcza i umiejąca wykorzystać sytuację (ludzi czasem też). Widać to wyraźnie, kiedy jako dziecko poproszona Ariekenów o pomoc zgadza się, wiedząc jednocześnie, że wyciągnie z tego korzyści w późniejszym życiu i tak też się staje, kiedy Avice zostaje zanurzaczką i bada to, co niezbadane, czyli nurt. No właśnie, co to jest ten nurt. Posłużę się cytatem, bo kto lepiej to wytłumaczy, jeśli nie sama Avice?

„Zakres nurtu zupełnie nie odpowiada wymiarom czasemprzestrzeni – rzeczywistości, w której żyjemy. Trudno mi to opisać, mogę tylko powiedzieć, że nurt nieustannie ją podmaka, opływa i nasącza; jest jak langue (język), przy którym nasza rzeczywistość to jedynie parole (mowa). Tutaj, gdzie odległość mierzy się w dekadach świetlnych i petametrach, Dagostin jest jedynie bardziej odległy od Tarsku i Hodgsona niż od Arieki. Ale w nurcie z Dagostinu do Tarsku jest jedynie kilkaset godzin przy sprzyjającym wietrze, Hodgson znajduje się w samym środku spokojnych i bardzo uczęszczanych głębin. Arieka zaś leży bardzo daleko od wszystkiego.” 

W tym miejscu chciałabym złożyć podziękowania tłumaczce, Krystynie Chodorowskiej, bo domyślam się, że nie był to łatwy orzech do zgryzienia, a tłumaczenie jest naprawdę świetne i na najwyższym poziomie.

No, jak zwykle wyszedł mi chaos, bo chciałabym pociągnąć wiele wątków na raz, więc może przejdę do meritum: „Ambasadoria” jest niesamowita, fantastyczna w każdym tego słowa znaczeniu. Cytat na okładce nie kłamie „Ambasadoria to w pełni dojrzałe dzieło sztuki!”.

Komu polecam? Na pewno miłośnikom sci-fi, a także miłośnikom porządnej, zmuszającej do wysiłku intelektualnego literatury.


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka


czwartek, 12 września 2013

English matters


Tytuł: English matters. Magazyn dla uczących się języka angielskiego
Wydawnictwo: Colorful Media
Ocena: 5/6

Angielski uwielbiam, odkąd pamiętam. Nigdy nie miałam problemów z nauką, czy ze zrozumieniem, jednak z doświadczenia wiem, że uczenie się języka w szkole, to tylko kropla w morzu możliwości. Moim zdaniem najważniejsze jest zaznajomienie się z językiem w praktyce - nie ważne, że nie ogarniasz gramatyki, na gramatykę będzie czas później, najważniejsze są słowa. Jak zna się słowa, to reszta już pójdzie gładko, bo przynajmniej mamy na czym pracować, dlatego od zawsze powtarzam, że najlepiej uczyć się języka poprzez czytanie.

Magazyn English Matters przychodzi nam z pomocą, kiedy chcemy połączyć przyjemne z pożytecznym. Znajdziemy tu artykuły ciekawe i na czasie, dotyczące różnej tematyki, m.in. film, muzyka, sport, artykuły popularnonaukowe i wiele innych. Kategorie zmieniają się w każdym numerze, dlatego ciężko przewidzieć, co znajdziemy w kolejnym numerze.

Każdy artykuł podzielony jest na ponumerowane kolumny, dzięki czemu łatwiej odnaleźć w słowniczku wyrażenia znajdujące się w tekście. Tutaj wydawca również idzie nam na rękę, gdyż słowa w słowniku poukładane są według kolejności pojawiania się w tekście.

Cieszę się, że obecnie na rynku jest tyle możliwości, dzięki którym możemy nauczyć się języka w sposób przyjemny i bez stresu. Żałuję jednak, że EM jest wydawane tak rzadko (co dwa miesiące) oraz, że ma tak niewiele stron, bo czyta się niestety bardzo szybko. Największym minusem jest jednak cena, bo zdaję sobie sprawę, że 10 zł za czasopismo to w dzisiejszych czasach może być cena zaporowa.

Komu polecam? Wszystkim, którzy lubią uczyć się języków oraz tym, którzy mają sobie ochotę co nieco przypomnieć w łatwy i przystępny sposób.

magazyn przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Colorful Media

Każde z wydawanych czasopism znajdziecie na Facebooku:
Ostanowka - magazyn dla osób uczących się języka rosyjskiego
¿Español? Sí, gracias - magazyn dla osób uczących się języka hiszpańskiego
English Matters - magazyn dla osób uczących się języka angielskiego
Français Présent - magazyn dla osób uczących się języka francuskiego
Business English Magazine - magazyn dla osób, chcących opanować angielski biznesowy
Deutsch Aktuell - magazyn dla osób uczących się języka niemieckiego
StartUp Magazine - magazyn dla osób z pomysłem na biznes
__________________________________________________________________

Słyszeliście już, że ma powstać film na podstawie "Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć" (recenzja książki) J.K. Rowling? Ogromnie się cieszę i już nie mogę się doczekać. Co prawda nie mam pojęcia, jak można nakręcić film na podstawie książeczki wielkości połowy normalnej książki, mającej ok. 50 stron, ale cieszę się i tak, bo można się spodziewać niezłego widowiska :)

Więcej informacji tu:

sobota, 7 września 2013

Iluzja [film]



Tytuł: Iluzja (Now you see me)
Reżyseria: Louis Leterrier
Ocena: 6/6

Jestem świeżo po seansie i mogę gadać bzdury (jakby to było coś nowego), więc z góry przepraszam.

Zacznę od tego, że na ten film trafiłam zupełnie przypadkowo. Kilka fajnych gifów na Tumblrze, odpowiednie tagi i po chwili już zaczęłam oglądać.

Iluzja opowiada historię czworga iluzjonistów: Daniela (Jesse Eisenberg), Merritta (Woody Harrelson), Henley (Isla Fisher) i Jacka (Dave Franco). Każde w różnym wieku, zajmujące się innymi sztuczkami, jedni mniej, drudzy bardziej popularni. Co ich łączy to to, że

któregoś razu każde znajduje u siebie kartę tarota z datą, godziną i adresem na koszulce. Stawiają się w wyznaczonym miejscu i tu zaczyna się dziać magia. W pomieszczeniu wyświetla się hologram, który widz nie bardzo wie, czym jest, ale domyśla się, że to jakieś wskazówki.

Następnie widzimy naszą czwórkę występującą przed ogromną publicznością jako Czterej Jeźdźcy. Swoje sztuczki wykonują z pompą i na najwyższym poziomie, chciałoby się rzec, że to już prawdziwa magia, dlatego też na ogonie siedzi im pewna osoba, były magik, Thaddeus Bradley (Morgan Freeman), chąca ujawnić tajemnice Jeźdźców. Natomiast po kolejnej sztuczce, w której czwórka rabuje bank na oczach widowni, dorwać chce ich także FBI, a sprawę dostaje agent Dylan Rhodes (Mark Ruffalo).

Wydawać by się mogło, że iluzjoniści grają stróżom prawa na nosach i za nic mają sobie wszelkie zasady, tak naprawdę jednak działają w imię wyższego dobra, pokazują nam różnice między prawdą a kłamstwem, magią a przestępstwem. Nasi magicy zapoznają się z bowiem definicją tajnej i pradawnej organizacji Oko poszukującej nowych talentów, która to od dawien dawna za sprawą magii i sztuczek odgrywała naszego polskiego Janosika, czyli zabierała biednym i dawała bogatym.


Na początku filmu Daniel mówi "Podejdź bliżej. Bliżej. Ponieważ im więcej myślisz, że widzisz, tym łatwiej mi cię oszukać. Bo czym jest to, co robisz? Patrzysz, ale tak naprawdę filtrujesz i interpretujesz, szukasz sensu. Moim zadaniem jest wykorzystać ten cenny dar, który mi ofiarowujesz - twoją uwagę - i użyć jej przeciwko tobie". Motto Daniela to "Im bardziej patrzysz, tym mniej widzisz" i to prawda. Skupiamy uwagę na detalach, na "tu i teraz", nie dostrzegając rzeczy większych, istotnych, rzeczy, które wcale nie muszą mieć miejsca tu i teraz.

Następną wskazówkę dostajemy podczas kolejnego show Czterech Jeźdźców, Daniel mówi "Patrzcie tak uważnie, jak możecie, bo sztuczki, które za chwilę zobaczycie, będą wydawały się zupełnie ze sobą niezwiązane, ale zapewniamy, że są". Każda z kolejnych iluzji była mniej lub bardziej wyrafinowana, całkiem nowa i taka, którą każdy już zna. Ta wskazówka jednak dotyczyła nie tylko konkretnego show, ale całego filmu. Skupiałam się na detalach, analizowałam, oglądałam triki mniej i bardziej zaskakujące, pozwalałam odwrócić swoją uwagę i manipulować nią. Każda jedna wskazówka była dla nas, bo to my byliśmy widownią, a film był występem, iluzją.
Wszystko oczywiście jest do przewidzenia, ale mnie się nie udało, dlatego tak bardzo podobała mi się "Iluzja". Film zrealizowany z rozmachem i pomysłem, ze świetną obsadą i rzecz jasna, jak na prawdziwą magiczną sztuczkę przystało, wielkim, pompatycznym finałem. W sumie to zastanawia mnie, dlaczego nie słyszałam o tym filmie. Nigdzie nie było trailerów ani reklam, cisza zupełna, a szkoda, bo chętnie wybrałabym się do kina.
Ode mnie wielka, tłusta 6. Rewelacja.
P.S. Miałam przygotować trochę więcej gifów, bo jest na co popatrzeć, ale jak znam siebie, to do rana bym siedziała w fotoszopie, a tego bym nie chciała :P

środa, 4 września 2013

Darynda Jones - Pierwszy grób po prawej


Tytuł: Ostatni grób po prawej
Autor: Darynda Jones
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Opis książki: „Pierwszy grób po prawej” to początek serii o o przygodach Charley Davidson, prywatnej detektyw i kostuchy. Znakomita powieść, która spodoba się tym czytelnikom, którzy cenią powieści pełne akcji i zmysłowych relacji między bohaterami, jak również tym, którzy cenią humor podobny do Stephanie Plum. Seria o przygodach Charley Davidson skrzy się dowcipem, dynamiczną akcją i przede wszystkim inteligencją, co wcale nie jest tak częste w tym gatunku.
Ocena: 2.5/6

Charlotte Davidson ma dwadzieścia siedem lat, kochającą rodzinę i na pierwszy rzut oka całkiem udane życie. Jest wziętym detektywem, który bynajmniej nie zawdzięcza swoich sukcesów sztuce dedukcji godnej Sherlocka Holmesa. Charley widzi zmarłych. A raczej ich duchy, które z reguły same mówią jej, co tak naprawdę wydarzyło się w chwili ich śmierci. Pani detektyw nie jest jednak zwykłym medium, jest kostuchą. Portalem dla zbłąkanych dusz, które po śmierci nie poszły od razu tam, gdzie pójść powinny. Poza tym niespotykanym talentem Charley posiada również wyjątkową umiejętność pakowania się w kłopoty i kiedy już wydawałoby się, że nie ujdzie z nich z życiem, zjawia się on. Mroczna, zakapturzona postać, która pojawia się w różnych momentach życia kobiety, by uratować ją z opresji. Charlotte nie myśli o nim często, gdyż to jedna z niewielu rzeczy, które ją tak naprawdę przerażają. Zmienia się to jednak, kiedy zaczynają ją nawiedzać powtarzające się, zmysłowe sny, a mężczyzna, który gra w nich rolę główną nazywa Charley Holenderką – tak, jak zrobił to niegdyś chłopak, którego, jak jej się wydawało, uratowała. Od tej pory pani detektyw zaczyna przypominać sobie coraz więcej, łącząc ze sobą fakty, które dotąd z pozoru nie miały żadnego związku i odkrywa, kim jest od lat towarzysząca jej postać.

Od dawna byłam bardzo ciekawa tej książki. Słyszałam same pochlebne opinie, w internecie pojawiały się nieoficjalne tłumaczenia, co znaczyło, że książka jest poczytna i ogólnie pozytywnie odbierana, więc kiedy dostałam ją od brata, klasnęłam w dłonie, bo przecież uwielbiam romans paranormalny, a skoro wszędzie słyszę same ochy i achy, to co mogłoby pójść źle?

Wszystko.

Fabuła jest kiepska. Bardzo nagięta, mimo że Charley jest detektywem, to brak tu jako takiej zagadki, elementu zaskoczenia, jakiegoś konkretnego „wow”. Wszystko nagle samo się rozwiązało i było tak ciekawe, że aż ziewnęłam. Końcówka jest jako tako zastanawiająca, ale nie na tyle, żebym miała ochotę sięgać po kolejną część.

Postacie są płytkie i mają jedynie imiona, ale może to i dobrze, bo już sama główna bohaterka doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Jest to ten sam utarty schemat "niezależnej kobiety", z jakim spotkałam się w wielu książkach i którego nienawidzę z całego serca. Otóż Charley to kolejna superbohaterka z niewyparzoną gębą, jest rzecz jasna sprytna, bystra, a arogancję uważa za jeden ze swoich największych atutów. Oczywiście nie może żyć bez kawy i gdyby miała czas, to prawdopodobnie zbudowałaby tej kawie ołtarzyk, a gdyby mogła, to by ją poślubiła. Nie rozumiem, co ludzie mają z tą kawą, że ją tak wychwalają pod niebiosa. To jakiś trend jest? Piję kawę – jestem super? No ale idźmy dalej z naszą Charlotte, która uważa się za zabawną, a jej mające być zabawne rozkminy są co najmniej żałosne i nawet nie stały koło poczucia humoru, natomiast jej sztandarowy tekst „jestem po drugiej stronie… nie tej drugiej stronie” powtarzał się w książce non stop i za każdym razem zgrzytałam zębami, bo okej, to może to i jest zabawne, ale RAZ, a nie co drugie zdanie. Jednak tym, co przelało czarę goryczy było to, że Charley w pewnym momencie oświadczyła, iż nazwała swoje piersi oraz jajniki. JAJNIKI (nie wiem, czy chcecie wiedzieć jak, ale byłam tak zażenowana, że czytałam to przez palce). I samochód. Przysięgam, że gdyby jajniki pojawiły się na początku, bądź w połowie książki, a nie pod koniec, to po prostu bym wstała i wyrzuciła przez otwarte okno, nie zastanawiając się dwa razy, i nawet bym nie zatęskniła. Charlotte Davidson miała być kobietą zabawną, pewną siebie, odważnie idącą przez życie, a wyszła niewyżyta gówniara w ciele dorosłej kobiety, która może i ma poczucie humoru, ale tylko ona to tak naprawdę dostrzega.

Sprawy techniczne – tłumaczenie jest kiepskie. Przez poprzestawiany szyk w zdaniach niemal oszalałam. Nie dość, że styl autorki i tak jest bardzo lekki, to ten szyk sprowadził go po prostu do parteru i całość brzmiała niemalże kolokwialnie, co dodatkowo potęgowało całe mnóstwo błędów. Logicznych, zapisu, powtórzeń, do wyboru, do koloru.

Ogólnie ciężko mi powiedzieć, czym jest ta książka. Paranormalnych zjawisk jest tu cała masa, romansu tyle, co kot napłakał, koło powieści detektywistycznej może i toto stało, ale osmoza w ten sposób nie działa, więc też nie wyszło. Wynudziłam się i zmusiłam, żeby doczytać do końca, bo miałam nadzieję, że akcja się jakoś zawiąże i wyniknie z tego coś ciekawego, ale się zawiodłam. Nie ma tu tej obiecanej akcji, zmysłowych relacji ani nawet odrobiny humoru, które faktycznie bym doceniła. Szkoda. Jeśli chodzi o romans paranormalny, to ja nadal zostaję przy Mrocznych Łowcach Kenyon i to się już prawdopodobnie nie zmieni.

Komu polecam? Osobom, które mają ochotę przeczytać lekką książkę i nie nastawiają się szczególnie na coś, co na długo zapadnie im w pamięć.

sobota, 31 sierpnia 2013

John Green - Gwiazd naszych wina


Tytuł: Gwiazd naszych wina
Autor: John Green
Wydawnictwo: Bukowy Las
Opis książki: Szesnastoletnia Hazel choruje na raka i tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat.Jednak nie chodzi do szkoły, nie ma przyjaciół, nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku, zmuszona do taszczenia ze sobą butli z tlenem i poddawania się ciężkim kuracjom. Nagły zwrot w jej życiu następuje, gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje niezwykłego chłopaka.
Ocena: 4-/6

Gwiazd naszych wina to opowieść o szesnastoletniej Hazel chorującej na raka tarczycy. Hazel mimo młodego wieku jest bardzo świadoma otaczającego ją świata i analizuje go przy każdej okazji, w przerwach czytając książki i oglądając America's Next Top Model. Pewnego dnia Hazel, odwiedzając grupę wsparcia, poznaje Augustusa, siedemnastolatka z amputowaną nogą, u którego nastąpiła remisja choroby. Hazel i Gus zbliżają się do siebie, odkrywając jak bardzo są podobni, a zarazem różni od siebie. Wyruszają w wielką podróż i zostają dotknięci najwspanialszym uczuciem z możliwych. Dobra passa nie trwa jednak długo, bo świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń.

Bardzo podobają mi się postaci Hazel i Augustusa. Podoba mi się sposób, w jaki patrzą na świat, z jaką dojrzałością to robią. Podobają mi się ich egzystencjalne rozterki i rozmyślania nad rzeczami na pozór banalnymi. Podoba mi się język, jakim operuje autor, podoba mi się dobór słów, nazwałabym to poetycką prozą. W książce jest całe mnóstwo pięknych i uniwersalnych wersów, ale zacytuję ten, który urzekł mnie najbardziej (i przy okazji nie jest dołujący)

[...]- Czy wiedzą państwo - zapytał z rozkosznym akcentem - co Dom Perignon powiedział po wynalezieniu szampana?
- Nie - przyznałam się.
- Zawołał do swoich towarzyszy z klasztoru: "Chodźcie szybko, piję gwiazdy!"[...]

[...]- Wspaniale. A możemy dostać więcej szampana? - spytał Augustus.
- Oczywiście - odparł kelner. - Dziś wieczór złapaliśmy do butelek wszystkie gwiazdy, młodzi przyjaciele.[...] 
Jednak ogólnie rzecz biorąc, czuję się nieco oszukana. Cały hajp wokół książki pozwolił mi sądzić, że to coś, czego nigdy w życiu nie zapomnę, że będę płakać rzewnymi łzami, że dostanę coś, co mnie zmieni. Przez hajp mam na myśli peany pisane na jej cześć, tematyczne torty, grafiki, obudowy na telefon, koszulki, pościele, posty, po których przeczytaniu chciało mi się płakać i szczerze mówiąc, w ogóle tego nie rozumiem. Owszem, to jest dobra książka. Czytało się ją świetnie i była przyjemna dla oczu, ale czy dla duszy?

Możliwe, że nie poniosło mnie tak bardzo dlatego, że już czytałam coś bardzo podobnego. Chodzi mi o Zanim umrę. Ta, z tego co wiem, nie przeszła tak głośnym echem, jak Gwiazd naszych wina, ba! niewiele osób wie, że na jej podstawie powstał nawet film (Now is good). Tak więc nie, nie uważam, żeby Gwiazd naszych wina była tak genialną książką, jaką została okrzyknięta. Podobała mi się, powtarzam raz jeszcze, jednak nie mogę pozbyć się tego uczucia zawodu, bo jakoś gdzieś tam się trochę zawiodłam.

Będę więc kontynuowała moją podróż z książkami, oczekując tej jednej jedynej, która zmieni moje życie.

Komu polecam? Ciężko powiedzieć, bo większość przeczytała już tę książkę. Polecam tym, którzy chcą poczytać wzruszającą poezję pisaną prozą, a także tym, którzy chcą się wypłakać i potrzebują jakiegoś bodźca.

piątek, 30 sierpnia 2013

"5 filmów mojego dzieciństwa"


Nominowana zostałam przez Łukasza z lukkiluke, który nie raczył mnie poinformować o nominacji, dlatego wpis dodaję z opóźnieniem. 

  1. "Diuna" z '84

Uwielbiam ten film mimo tych kiepskich, patrząc z perspektywy czasu, efektów i niezgodności z książką. To film, który automatycznie kojarzy mi się z dzieciństwem, obejrzeliśmy go z tatą z milion razy i nadal zdarza nam się oglądać, ale broń Boże z płyty czy z dysku, musi być z kasety VHS, bo nic tak nie dodaje klimatu jak rozmyty obraz, kiepski dźwięk i przejeżdżające co chwila krechy, oznaczające zjechaną do granic możliwości taśmę - dzieciństwo, ot co! Poza tym Paul Atryda... no kurde...





Patrzę na ten obrazek i już zaczynam płakać

2. "Królowa śniegu" z '57
Jeśli nie widzieliście tej wersji, toście jeszcze nic w życiu nie widzieli. Ciężko w internetach znaleźć tę bajkę z lektorem, a nie dubbingiem, ale udało mi się i mając lat 22 obejrzałam, wypłakując sobie oczy. Czy oglądając filmy z dzieciństwa też macie to dziwne uczucie? Ciężko je w ogóle nazwać, coś pomiędzy deja vu a nostalgią. Uwielbiam tę bajkę, bo wywołuje we mnie dokładnie to uczucie.


3. "Kevin sam w domu"

Oglądam bez względu na porę roku i nikt mi nigdy nie wmówi, że Kevin jest nudny i że nie na czasie, i że można się w święta obejść bez Kevina - nie można. Oglądam co roku, odkąd pamiętam, oczywiście z kasety VHS nie inaczej, bo kasety VHS to kwintesencja dzieciństwa dzieci lat 90tych.




4. "Piękna i Bestia"

"Piękna i Bestia" koniec kropka. Rzecz jasna tylko z kasety i tylko z lektorem. Czasem sobie włączę i na dźwięk melodii z czołówki zaczynam rzewnie płakać, że nie wspomnę o końcowym chórze.






5. "Opowieść o dinozaurach"

Niestety tej bajki nie mogę znaleźć z lektorem, a taką ją właśnie pamiętam, szkoda, bo lektor jednak miał swój urok, kiedy byłam brzdącem, a na kasecie nie mam, bo własnoręcznie wykasowałam, mając lat 6 bodajże. Jednak z lektorem czy z dubbingiem - bajka kozak. Momentami trochę mroczna.



Do tego jeszcze cała masa innych bajek. Weźmy na przykład "My Little Pony", ale te stare, z '85, albo cykl Najpiękniejsze Bajki produkcji Hanna Barbera, które opowiadała Olivia Newton - John (och, jak ja tęsknię za tymi właśnie bajkami, w internecie niemożliwe do odnalezienia). A skoro jesteśmy już przy dzieciństwie, to na kasetach magnetofonowych mieliśmy całe mnóstwo słuchowisk i jednym z nich były Dzikie Łabędzie. Przepiękna bajka, z przepiękną muzyką, opowiadana przez niesamowicie ciepły męski głos - tego też nigdzie nie mogę znaleźć, jedyne, co wynalazłam, to bajka opowiadana przez Żebrowskiego i jakąś kobitkę, ale to nie to. Szukałam ostatnio w domu tej kasety, ale wyparowała, pewnie ktoś ją wyrzucił przy przeprowadzce i wierzcie mi lub nie - płakałam przez kilka dni.

No. Będzie. Postem rządzą bajki, ale to właśnie one przenoszą mnie do dzieciństwa za każdym razem, kiedy je oglądam.

Nominuję wszystkie blogi, które mnie obserwują i czytają tę notkę (poza tymi, które już się bawiły, chyba że macie ochotę pobawić się raz jeszcze), mówię serio, pójdę i sprawdzę, czy wywiązaliście się z zadania.

Pozdrawiam!

czwartek, 29 sierpnia 2013

Angielski w praktyce, czyli kilka słów o wydawnictwie Colorful Media + moja obsesja na punkcie Sherlocka

Jak zapewne większość z Was wie, języków najlepiej uczyć się w praktyce. Najkorzystniej byłoby rzecz jasna wybyć na jakiś czas do kraju, w którym operuje się interesującym nas językiem, ale nie zawsze mamy taką możliwość. Dlatego też najlepiej jest w tym konkretnym języku czytać i słuchać. Mówię z własnego doświadczenia - nic nie nauczyło mnie angielskiego tak, jak filmy i seriale oglądane z angielskimi napisami, oraz książki. Znacznie szybciej uczę się nowych zwrotów i gramatyki w praktyce, niż kując je z zeszytu. Oczywiście nikogo nie nakłaniam tutaj, żeby odpuścił sobie naukę języków w szkole, broń Was Bóg, po prostu uważam, że w szkole nie nauczycie się języka tak, jak czytając i słuchając czegoś, co Was interesuje, (a niech to będzie nawet 50 Shades of Grey! Sama przeczytałam caluteńką trylogię po angielsku i wcale nie żałuję! Słyszałam zresztą, że tłumaczenie jest jeszcze gorsze od oryginału), bo nauka przez zabawę to najefektywniejsza metoda.

Tutaj z pomocą przychodzi nam wydawnictwo Colofrul Media zajmujące się wydawaniem czasopism w języku angielskim (również biznesowym), ale także niemieckim, hiszpańskim, francuskim czy rosyjskim.Są to magazyny zawierające artykuły o przeróżnej tematyce, ale zawsze ciekawe i na czasie, co tylko zachęca do czytania, a tym samym do nauki. Dodatkowo do każdego artykułu dołączone jest słownictwo, dzięki któremu nie musimy przerywać lektury i grzebać w słownikach (czasopisma możecie nabyć w sklepie internetowym) Jeśli jednak wolicie słuchać, każdy magazyn możecie pobrać w formacie mp3 na stronie głównej wydawnictwa.

Wydawnictwo nie ogranicza się jednak do wydawania jedynie magazynów językowych. Kiedy wchodzimy na stronę główną okazuje się, że znajdziemy na niej serwis, gdzie możemy uczyć się biznesowego niemieckiego, rosyjskiego oraz angielskiego, czy też internetową księgarnię.

____________________________________________________________

Prywata, a jakże. Znów trochę zamuliłam z blogowaniem, a to wszystko dlatego, że ja nie potrafię żyć bez seriali i pech chciał (no może nie taki znów pech), że postanowiłam obejrzeć Supernatural i bardzo szybko popadłam w uzależnienie, co zaowocowało tym, że w niecałe trzy tygodnie obejrzałam wszystkie odcinki,  a jest ich około 170, więc jeśli kogokolwiek można nazwać nołlajfem, to właśnie mnie. Dodatkowo dochodzę do wniosku, że chyba jednak będę potrzebowała okularów.

P.S. Pamiętacie, kiedy pisałam o własnym projekcie naklejki na kindla? Przyszła już jakiś czas temu. Nie jest tak "bogata" jak planowałam i nawet dobrze się stało, bo chyba bym się pochlastała, gdybym zobaczyła coś, nad czym pracowałam kilka dni, nie w takiej formie, jak sobie wyobrażałam. Domyślacie się już, że tak się właśnie stało. Naklejka jest za ciemna i nie taka, jak ta, którą kupiłam kiedyś (tamta miała więcej części do naklejenia, dzięki czemu całość wyglądała lepiej i było to zwyczajnie łatwiejsze w obsłudze). Zobaczcie sami:

klik po większe

No jest jak jest, wiem, jakie błędy popełniłam przy fotoszopowaniu i czego unikać kolejnym razem, więc pokuszę się o zrobienie czegoś ciekawszego, ale to dopiero za jakiś czas.

Pochwalę się Wam jeszcze moim zakupem na OtherTees


Gdyby ktoś był zainteresowany zakupem, to od razu mówię, że każdy projekt sprzedawany jest tylko przez dwa dni, koszulka kosztuje 33 zł + 7 zł przesyłka, jakościowo jest taka sobie, ale jest śliczna i uważam, że warta tych 40 zł. Jakby ktokolwiek miał jakieś wątpliwości i pytania co do zakupu na stronie, to wiecie, gdzie mnie znaleźć ;)

P.P.S. Kolejna recenzja już wkrótce. Teraz pójdzie szybko, bo na razie skończyły mi się seriale.

Pozdrawiam :)


czwartek, 8 sierpnia 2013

"Hannibal" zbiorczo

Nie mam pojęcia, od czego tutaj zacząć, zaczynam pisać już chyba po raz trzeci i ciągle wychodzi mi z tego bardzo chaotyczna kloaka, więc jeśli tak samo będzie i tym razem - przepraszam, ale jednocześnie zaznaczam, że nie będzie to długi wpis.

Zacznę może od tego, że w ramach przerwy w czytaniu urządziłam sobie maraton filmowy. Wcale nie zamierzałam oglądać "Milczenia owiec", ale tak się złożyło, że był to pierwszy film, który wpadł mi w oko, kiedy spoglądałam na półkę z DVD.

Cokolwiek nie napisałabym o Hannibalu, będzie to brzmiało infantylnie i zapewne bardzo irytująco. Jeśli czytaliście "O mnie" to już wiecie, a jeżeli nie, to zaraz się dowiecie, że jestem typową "fangirl", więc o Lecterze wypowiadałabym się w samych superlatywach, bo to jedna z niewielu postaci, które są ze mną odkąd pamiętam i mimo że jako dziecko Hannibal mnie przerażał, a wzrok Hopkinsa paraliżował, tak z wiekiem strach przerodził się w coś w rodzaju fascynacji. Uwielbiam Lectera. Uwielbiam to, że z jednej strony jest bezwzględnym socjopatą, a z drugiej czarującym i niemalże czułym dżentelmenem. Przepadam za trzema pierwszymi częściami Hannibala, czwartą jednak uważam za dość nietrafioną. Film sam w sobie jest dobry i przyjemnie się ogląda, ale oglądając odczuwałam jakiś straszny brak (i nie chodzi tu jedynie o brak Hopkinsa).

Teraz o serialu. Zaczęłam oglądać wczoraj, skończyłam dzisiaj. Mimo iż uważam, że serial jest genialny, to jednak czuję się nieswojo. Oczywiście jest tutaj całe mnóstwo odniesień do oryginalnego Hannibala i każdy, kto widział film choć raz, będzie wiedział, co mam na myśli. Rzecz w tym, że odniesienia są... dziwne, nie umiem tego inaczej ująć, i ani myślę zdradzać konkretów! Natomiast tym, co ujmie fanów Hannibala, to sama końcówka 13 odcinka ;)

Teraz o samym Hannibalu. Nie ma on w sobie nic z czaru filmowego Hannibala. To okrutny i bezwzględny manipulant, natomiast oglądanie go podczas gotowania... cóż, to już inna bajka. To trochę jak oglądanie Nigelli Lawson gotującej BARDZO ekskluzywne dania, jednak mimo wszystko darowałabym sobie kanapkę z sopocką podczas oglądania. Mięso ciężko przechodzi przez gardło.

Na pochwałę zasługują bardzo "bogate" halucynacje Willa Grahama, aktorstwo zarówno Dancy'ego jak i Mikkelsena, że o zdjęciach nie wspomnę. Serial to majstersztyk, ale nie ma sensu porównywać go z filmem, to niejako dwa odrębne tematy, zresztą wydaje mi się, że większość osób, które widziały serial i film, będą tego samego zdania, bo i odczucia towarzyszące oglądaniu są całkiem inne. Serial jest przede wszystkim o wiele bardziej brutalny, a sceny dosadne, makabryczne, ale i szalenie pomysłowe.

Ze wstydem przyznaję się, że nie przeczytałam jeszcze książek, ale to się wkrótce zmieni.

Przepraszam za chaos panujący w tym poście. Jak znam siebie, nie napisałam większości tego, co chciałam napisać.

P.S. Nie traktujcie tego jak recenzji, bo to nie jest recenzja. Bardziej zachęta do dyskusji ;)

niedziela, 4 sierpnia 2013

Lars Husum - Mój kumpel Jezus


Tytuł: Mój kumpel Jezus
Autor: Lars Husum
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Opis książki: Nikolaj i Siorka to dzieci gwiazdy pop Grith Okholm i listonosza Allana. Od dnia wypadku samochodowego, w którym giną oboje rodzice, sieroty zmuszone są koegzystować w niezdrowej symbiozie i toksycznym związku. Nikolaj rośnie niesforny, brutalny i chorobliwie zależny od siostry. Mijają lata, a Siorka stara się poukładać sobie życie, na co nie chce zgodzić się jej brat. Kiedy Nikolaj bije do nieprzytomności swoją dziewczynę Silje, jego siostra postanawia, że nie będzie dalej tak żyć. Dochodzi do tragedii...
Ocena: 4/6

Zaraz po przeczytaniu „Ireny” ściągnęłam z półki „Mojego kumpla Jezusa”, która to już od pewnego czasu była przesuwana w kolejce na coraz to dalsze miejsce, ale ileż można zwlekać? Z poczuciem winy otworzyłam i zaczęłam czytać.

Bohaterem „Mojego kumpla…” jest Nikolaj Okholm, syn znanej duńskiej piosenkarki Grith i mniej znanego listonosza Allana. Poznajemy go, kiedy wchodzi w wiek dojrzewania i podnieca się na widok majtek koleżanki, przysparzając sobie niezłych kłopotów. Nikolaj od zawsze był niesforny, a nagła śmierć rodziców tylko pogłębia ten stan. Odtąd chłopcem zajmuje się Sanne, starsza siostra Nikolaja, pieszczotliwie nazywana przez niego Siorką. Dziewczyna staje na głowie, żeby bratu niczego nie brakowało i zawsze stara się być przy nim, rekompensując tym samym brak rodziców. Chłopak jednak wykorzystuje zaangażowanie Siorki i robi wszystko, żeby odciągnąć ją od jej własnego życia, zainteresowań, związków i okazuje się być bezgranicznym egoistą. W końcu jednak Sanne poznaje Briana, niezbyt urodziwego, jednak bardzo dobrego człowieka. Dziewczyna sprzedaje rodzinny dom i wyprowadza się do nowego partnera. Wszyscy czują, że ma dość zachowania Niko. Rodzeństwo nie widuje się ze sobą przez rok, mając ze sobą jedynie telefoniczny kontakt, w końcu jednak Siorka postanawia spotkać się z Nikolajem i zaprasza go do siebie. Na miejscu chłopak odkrywa, że jego siostra jest w zaawansowanej ciąży i spodziewa się syna, odczuwa tym samym dotkliwe ukłucie zazdrości. Niko wie jednak, że wciąż jest dla Siorki najważniejszy i pewnej spokojnej nocy w akcie kompletnego egoizmu przychodzi do domu Sanne i podcina sobie żyły. Na wpół śpiąca dziewczyna nie do końca rozumie, co się dzieje, natomiast Brian zrywa się i wiezie szwagra do szpitala. Wracając do domu już wie, że wydarzyła się tragedia, która zmieni życia najbliższych Siorki.

Z początku chciałam rzucić tę książkę i dać sobie z nią spokój. Nie byłam w stanie znieść egoizmu Nikolaja i jego zachowań. W odpowiednim momencie wkracza jednak tytułowy Jezus. Pojawia się on dosłownie kilkukrotnie w życiu Nikolaja, jednak to właśnie on powoduje, że chłopak całkiem się zmienia, a my jesteśmy tej zmiany naocznymi świadkami.

Nie uświadczycie tutaj żadnych biblijnych przypowieści. W zasadzie niczego związanego z Biblią, poza samym Jezusem, jest za to mnóstwo seksu, śmierci, przemocy i ostrych słów. Chyba to właśnie cenię w skandynawskich pisarzach – nie owijają w bawełnę. Ich styl jest bardzo charakterystyczny i odznacza się pewną surowością, ale też realizmem. Na pewno znacie to uczucie, kiedy mentalnie pukacie się w czoło, myśląc „co robisz, durna, w normalnym życiu ludzie się tak nie zachowują!”. To właśnie z reguły cechuje postacie fikcyjne, brak racjonalnego myślenia jest dla nich typowy, natomiast w „Moim kumplu…” tego nie ma. Wszystko opisane jest w taki sposób, że jesteśmy w stanie zrozumieć zachowania i motywy Nikolaja, a także osób z jego otoczenia.

Fabuła książki jest dość nietypowa, podobnie jak narracja, która prowadzona jest w czasie teraźniejszym z perspektywy narratora wszechwiedzącego (o, chyba jednak coś wyniosłam z lekcji języka polskiego), którym jest Nikolaj, a ten czasem spoileruje… co w ogólnym rozrachunku takie straszne nie jest.

Mimo wszystko mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy mi się ta książka podobała, czy nie. Jest dobra i ciekawa, nietypowa, ale czegoś jej brakuje. Jakiejś iskry. No i zakończenie jest rozczarowujące, przynajmniej według mnie. Pozostaje otwarte, ale w bardzo irytujący sposób, jakby autor zostawiał sobie bardzo szeroko otwartą furtkę, a z tego, co wiem, kontynuacji nie będzie. Ciężko wystawić mi jakąkolwiek ocenę, ale dam mocne, porządne 4.

Komu polecam? W zasadzie każdemu, bo to książka dla wszystkich, myślę, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie.


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka


_____________________________________________________________________

To teraz prywata, rzecz jasna. Osoby, które jeszcze nie odpowiedziały na moje pytania odnośnie Liebster Blog (czyli żadna z nominowanych) są u pani. Ale ja nie o tym chciałam tak naprawdę. Jako zagorzała psychofanka Sherlocka i wszystkiego, co z nim związane, czuję się w obowiązku zapytania Was, czy widzieliście już teaser trailer sezonu numer trzy. Bo ja widziałam i jak babcię kocham dawno żadne 23 sekundy tak mnie nie uradowały, były to iście kwikogenne 23 sekundy mojego życia. Otóż Sherlock żyje i w ciągu trzech sekund jego mina wyraża więcej emocji niż moja w ciągu całego życia (to dzięki Benedictowi, rzecz jasna, nikt nie zrobiłby tego lepiej), John ma wąsy (które już zyskały własny fandom i kto wie, czy nie powstały już fanfiki), Molly nadal pracuje w kostnicy, Lestrade ściął włosy, pani Hudson prawdopodobnie nadal domywa lodówkę z resztek ludzkich szczątków, a Mycroft wygląda beztrosko jak zwykle. No i ja się pytam, czy Wy jesteście równie podekscytowani, co ja, bo mnie chyba poszła para z uszu i nie do końca wiem, czego mam się po sobie spodziewać, kiedy dostaniemy już taki właściwy trailer, że nie wspomnę o The Empty Hearse, w którym to będziemy oglądać ludzi z otoczenia Sherlocka radzących sobie po jego śmierci. Nie wiem, czy to wytrzymam, bo na samo wspomnienie Johna w The Reichenbach Fall mam łzy w oczach. No ale co ja tu będę gadać, macie, obejrzyjcie sobie:

linkwithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...