niedziela, 28 października 2012

Yrsa Sigurdardóttir - Pamiętam cię


Autor: Yrsa Sigurdardóttir
Tytuł: Pamiętam cię
Wydawnictwo: Muza
Opis książki: "Pamiętam cię" to dwie równoległe historie, opowiadane naprzemiennie. O ile wątek drugi zaczyna się zgodnie z regułami kryminału, o tyle pierwsza historia od początku przypomina horror. Obie opowieści w pewnym momencie łączą się odkrywając zaskakującą pointę i powikłane zależności międzyludzkie.Na początku powieści czytelnik poznaje trójkę bohaterów, którzy w środku zimy przybywają na północne rubieże Islandii do opuszczonej osady by wyremontować stary dom. Na miejscu zastają ciemność, ziąb, pustkę, a na domiar złego zaczynają odnosić wrażenie, że cały czas ktoś kręci się w ich pobliżu.
Ocena: 6/6

Na „Pamiętam cię” rzuciłam się od razu, jak tylko przeczytałam recenzję na jakimś blogu. Oto pojawia się książka, która – jak wynikało z opisu – jest prawdziwym horrorem. Potraktowałam to trochę z przymrużeniem oka, bo czytałam już wiele takich horrorów, które owszem, były przyjemne, ale ani trochę mnie nie ruszyły. A jak było tym razem?

„Pamiętam cię” przedstawia nam dwie równoległe, z pozoru nie mające ze sobą żadnego związku historie, które opisywane są na przemian. Z jednej strony mamy młode małżeństwo, Gardara i Katrin, i ich przyjaciółkę, Lif, wdowę, która jeszcze nie do końca otrząsnęła się po śmierci męża. Trójka wybiera się na tydzień do opuszczonej islandzkiej wioski pozbawionej elektryczności, celem wyremontowania starego domu, który wraz z Gardarem kupił Einar, zmarły mąż Lif. Kiedy przybywają na miejsce, wita ich ziąb i głucha cisza, a także przeświadczenie, że nie są sami. Z drugiej strony natomiast mamy lekarza w średnim wieku, rozwodnika, który od trzech lat, po zaginięciu synka, izoluje się od świata. Freyr jest dobrym człowiekiem i szanowanym psychiatrą. Wspiera byłą żonę, będąc jej głosem rozsądku, nie chcąc, by z rozpaczy całkowicie straciła kontakt z rzeczywistością. Jednak od pewnego momentu w życiu Freyra zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Na tyle dziwne i niezwykłe, że coraz trudniej powiedzieć o nich, że to tylko zbiegi okoliczności czy omamy. Jakich sekretów strzegą bohaterowie? Co ukrywają przed sobą nawzajem?

Na wyobraźnię zdecydowanie działa tu sceneria. Przenosimy się na Islandię, gdzie wzburzone fale omywają fiordy, hula silny i przenikliwie zimny wiatr, a mrok spowija Hesteyri szybciej niż gdziekolwiek indziej i otula ciaśniej niż przebywający tam by sobie życzyli.

Historia poprowadzona jest niesamowicie. Z końcem każdego rozdziału z jednej strony chciałam książkę odłożyć, bo byłam po prostu przerażona, z drugiej zaś tak ciekawa tego, co wydarzy się dalej, że ciężko było mi się oderwać i kładłam się spać dopiero nad ranem (kiedy już się przejaśniało, za Chiny Ludowe nie usnęłabym, gdy nadal było ciemno). Każda z historii powoli nabiera tempa, a także jedna z drugą zazębiają się, w efekcie tworząc świetną całość. Pod koniec, kiedy już niektóre z zagadek zostały rozwiązane, a bohaterowie zdobywali się na chwilę szczerości, siedziałam ze szczęką opuszczoną niemal do kolan. Dosłownie. Musiałam nawet chwilami przerywać czytanie, żeby się uspokoić. „Pamiętam cię” zdecydowanie nie jest przewidywalną książką. Pewnych faktów i powiązań domyślimy się tylko wtedy, kiedy autorka nam na to pozwoli, a i tak, mimo wszystko, będziemy w ciężkim szoku.

Czy przeczytawszy „Pamiętam cię” dostałam to, czego oczekiwałam od horroru? Zdecydowanie tak, bo to horror z prawdziwego zdarzenia. Co prawda nie ma tutaj szaleńca ganiającego z siekierą po ulicach, mamy natomiast zdarzenia niezwykłe i bardzo nie z tego świata. Pomyślicie „przecież takich filmów były już setki, jeśli nie tysiące, co może być w tej książce, czego jeszcze nie widzieliśmy”. Otóż właśnie. „Pamiętam cię” to idealny przykład przewagi książki nad filmem. Czytając, nie ogranicza nas zupełnie nic, a wyobraźnia działa tu na najwyższych obrotach (co może skutkować strachem przed wejściem do ciemnej łazienki).
Co prawda po przeczytaniu mam wiele pytań, tym bardziej, że zakończenie jest jak najbardziej otwarte, jednak wiem, że był to celowy zabieg – pozostawić czytelnika z niedosytem i pytaniami, na które sam odpowie sobie tak, na ile pozwala jego wyobraźnia.

Książkę polecam tym, którzy szukają czegoś, co ich przestraszy i zarówno będzie cackiem na miarę jaj Faberge. Jestem pewna, że przekładając kolejne strony, poza dobrą zabawą i szalejącą wyobraźnią, będziecie się zwyczajnie (a może i niezwyczajnie) bać.

sobota, 27 października 2012

Sherrilyn Kenyon - Seria "Dark-Hunter", czyli prywata *mode ON*

Dawno mnie nie było i wierzcie mi, wcale nie czuję się z tym dobrze. Nie porzuciłam bloga, do reszty jeszcze nie zdurniałam ;) Po prostu książka, którą czytam, przeraża mnie na tyle, że na razie odłożyłam ją na bok, póki jestem sama w domu. Czemu nie wzięłam się za coś innego? Ano dlatego, że jak już się wezmę, nie skończywszy „Pamiętam cię”, to tę pozycję trafi szlag i nigdy jej nie skończę, a naprawdę chcę, bo to świetna lektura. Recenzja więc pojawi się na pewno, z tym że jeszcze nie teraz, a żeby umilić Wam czas, skrobnę o serii, której poszczególnych tomów nie chcę opisywać (bo musiałabym je jeszcze raz przeczytać, żeby recenzja była rzetelna, a jest tego naprawdę DUŻO), natomiast chcę nakreślić Wam całość.
Otóż mowa o serii „Dark-Hunter” czy jak inni wolą „Mroczni Łowcy” autorstwa Sherrilyn Kenyon. Słowem: najlepsza seria paranormal romace, jaka dotąd powstała.

Mroczni Łowcy to armia bogini Artemidy. Walczą ze złem, chroniąc tym samym ludzkość przed całym złem tego świata. I nie tylko tego. Łowcom przewodzi Acheron, pierwszy Mroczny Łowca, prywatnie - kochanek Artemidy, której szczerze nienawidzi. Acheron to z pozoru najmłodszy w całej grupie chłopak, który tak naprawdę ma ponad jedenaście tysięcy lat i pamięta Atlantydę (tak, tę samą, która zatonęła) z czasów dzieciństwa. Chcecie wiedzieć, dlaczego Atlantyda tak naprawdę zatonęła? Gwarantuję Wam, że Kenyon odpowie na to i wiele innych pytań. Cała seria jest po prostu po mistrzowsku dopracowana i nie ma miejsca na żadne niedomówienia.

Co jest w tej serii piękne? Ogromna różnorodność. Mimo wszystkich tomów, jakie zostały wydane, książki wciąż zaskakują, mają nieprzewidywalną fabułę, a razem łączą się w piękną całość. Każda postać ma swój charakter i nie jest płaska niczym malowidła rodem ze starożytnego Egiptu. Ponadto seria przesiąknięta jest humorem, a niektóre cytaty po prostu zapadają człowiekowi w pamięci.

Poza Mrocznymi Łowcami znajdziemy tu też Łowców Snów i Zwierzołowców, bóstwa z różnych panteonów, Daimony… I o każdej z tych grup wiemy praktycznie wszystko. Wiemy, skąd pochodzą Zwierzołowcy, wiemy, dlaczego zostali podzieleni na Arkadian i Katagarian, wiemy, czym zajmują się Łowcy Snów, na jakie kasty się dzielą… Za każdym razem, kiedy biorę się za kolejny tom, zacieram rączki i wiercę się w fotelu z podniecenia, bo zastanawiam się, co tym razem wymyśliła Kenyon i jednocześnie wiem, że to będzie świetne. Poza tym, co tu dużo mówić, czytelniczki będą zachwycone. Sądziłyście, że zmierzchowy Edward jest tym, czego pragniecie? Zapomnijcie o Edwardzie, bo od tej pory głowy zaprzątać Wam będą nieziemsko przystojni, silni, ociekający testosteronem i całkiem zabawni Łowcy, natomiast dzięki damsko-męskim momentom seria powinna kwalifikować się do sekcji grubo +18. Te z Was, które lubią takie połączenie, będą na bank zadowolone.

Zainteresowanych odsyłam na forum fanów Mrocznych Łowców

Teraz trochę o polskim wydaniu „Dark-Hunter”. Kilka pierwszych tomów zostało wydanych przed MAGa, po czym słuch o kolejnych zaginął. MAG najprawdopodobniej zawiesił tłumaczenie i wydawanie, tłumacząc się brakiem zainteresowania ze strony czytelników. Z tym że problem polega na tym, że im dalej w serię, tym bardziej wszystko się zazębia i robi się coraz ciekawiej (co nie znaczy, że pierwsze tomy są kiepskie, wręcz przeciwnie). Pozostaje jedynie czytać w oryginale bądź na Chomikuj.pl szukać nieoficjalnych tłumaczeń, ale zapewniam Was, że jest to gra warta świeczki. Mam jednak nadzieję, że MAG wznowi tłumaczenie i, na Boga, załatwi porządnego grafika, bo jak do tej pory okładki są naprawdę kiepskie. Tyle ode mnie, a tymczasem:


I tak to właśnie wygląda ;)

poniedziałek, 15 października 2012

Tricia Rayburn - Syrena


Autor: Tricia Rayburn
Tytuł: Syrena
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Opis książki: Dla Vanessy i Justine Sands miały to być zwyczajne wakacje w miasteczku Winter Harbor, w towarzystwie braci Carmichaelów. Jednak kiedy Justine wybiera się nad urwisko, by skakać do wody, a nazajutrz fale wyrzucają jej ciało na brzeg, Vanessa nie ma wątpliwości, że to coś więcej niż wypadek...
Ocena: 3/6

Skuszona pozytywnymi recenzjami „Syreny”, sięgnęłam po nią i ja. Książka zapowiadała się nieźle. Ciekawa fabuła, pomysł wnoszący do literatury odrobinę świeżości, ale… Może zacznę od początku.

Vanessa i jej rok starsza siostra Justine, wraz z rodzicami co roku spędzają wakacje w domku letniskowym, w miejscowości Winter Harbor. Nastolatki miło spędzają czas w towarzystwie braci z sąsiedztwa, Caleba i jego starszego brata Simona. Przyjaciele, chcąc poczuć dreszczyk emocji, skaczą do wody z urwiska Chione. Jedyną osobą, która nie potrafi pokonać strachu i skoczyć, jest Vanessa. Dziewczyna, odkąd sięga pamięcią, boi się wszystkiego – od ciemności po burzę. A burza bardzo szybko nadciąga nad urwisko. Kiedy niebo robi się czarne i zaczyna się ulewa, Justine oraz Caleb postanawiają skoczyć jeszcze raz, robiąc przy okazji salto w tył, co dla nastolatki kończy się rozcięciem na nodze. Przyjaciele pomagają Justine zatamować krwawienie i szybko wracają do domu, gdzie między siostrami i ich rodzicami wywiązuje się kłótnia. Następnego dnia do drzwi letniego domku Sandsów puka policja, chcąca poinformować rodzinę, że Justine znaleziono martwą u stóp urwiska Chione. Dlaczego dziewczyna popełniła samobójstwo? Co ukrywała przed ukochaną siostrą? Jakie tajemnice skrywa rodzina Sandsów?

Powiem tak: fabuła i pomysł są interesujące. Syreny zostały przedstawione nieco inaczej niż pamiętamy z „Małej Syrenki” i to właśnie mi się podobało. W „Syrenie” znajdziemy i odrobinę romansu, i fantasy, będzie troszkę tajemniczo i groźnie, niewykluczone, że poczujemy dreszczyk emocji. Problem w tym, że jak wszystkiego jest po troszku, to tak naprawdę nie ma nic.

Fabuła jest ciekawa, jednak nieco przewidywalna, choć nie ukrywam, że w pewnych momentach książka mnie zaskakiwała. Niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie chodzi o to, że niektóre wątki nie potoczyły się po mojej myśli. Rzecz w tym, że kiedy przyszedł czas na wszelkie wyjaśnienia, poczułam się ogromnie zawiedziona, bo były tak płytkie i banalne, że po prostu bym na nie nie wpadła, sądząc po tylu pozytywnych opiniach. Momentami nie wiadomo, co skąd się wzięło, nagle pojawia się jakiś wątek i człowiek jakby dostał obuchem w głowę, zastanawia się, czy przysnął, czy nie skupił się wystarczająco na czytaniu, że gdzieś mu umknęło kilka stron, które wyjaśniałyby sytuację, która właśnie dzieje mu się w książce przed oczami. Ale kartkuje, cofa i nic. Dochodzi do wniosku, że czyta uważnie, ale nadal nie ogarnia. Zbyt duży chaos panuje w „Syrenie” i bardzo mi się to nie podoba.

Co do postaci, to tutaj też jest niestety dość płytko, a główna bohaterka to przerysowana do granic możliwości Mary Sue. Oczywiście jest piękna, ale zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Siostra jej zazdrości i próbuje jej dorównać, a Vanessa przecież zawsze myślała, że to Justine jest czego zazdrościć. Jest dobra, inteligentna, jest w stanie poświęcić się dla dobra ogółu. Słowem: wzór cnót wszelakich. Nie wspominając o całym tym cyrku z Simonem. Relacja Vanessa-Simon jest płyciuteńka, że aż przykro, a ja jestem zwyczajnie zawiedziona.

Wiele się spodziewałam i niestety, kiedy ja nadal czekałam na wielkie WOW, książka się skończyła. Mimo wszystko na pewno sięgnę po kolejne tomy, choćby po to, żeby dowiedzieć się, jak potoczyły się losy Vanessy.

Podsumowując: „Syrena” to książka dla nastolatek, które chcą poczuć dreszczyk emocji i mają ochotę po prostu poczytać sobie coś w jesienne wieczory, nie oczekując od książki zbyt wiele. Czy polecam? Ci, którzy wolą książki ambitne i z przesłaniem, nie znajdą tego w „Syrenie”, natomiast jeśli ktoś chce się przy książce zrelaksować i lekko odmóżdżyć, powinien być zadowolony.

sobota, 13 października 2012

Graham Masterton - Wizerunek zła


Autor: Graham Masterton
Tytuł: Wizerunek zła
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Opis książki: Grayowie zamówili portret rodzinny i celowo odnaleźli i wykorzystali zamiłowania malarza, a także jego umiejętności. Za jej sprawą rodzina starzeje się... wyłącznie na płótnie. Początkowo zaskoczeni, Grayowie bezwzględnie wykorzystują swoją nieśmiertelność. Doprowadzeni do rozpaczy okoliczni mieszkańcy kradną im w końcu magiczny obraz i grożąc jego zniszczeniem, zmuszają ich do opuszczenia Europy. Ale siedemdziesiąt lat później demoniczna rodzina powraca, by się ratować...
Ocena: 5,5/6

Dobrze sobie czasem przypomnieć książkę, którą czytało się lata temu i zapamiętało jako kawał dobrej literatury. Przeczytawszy „Wizerunek zła” raz jeszcze, nadal jestem tego samego zdania.

Książka opowiada o Vincencie Pearsonie, którego rodzina od pokoleń zajmuje się handlem obrazami. Vincent to rozwodnik po czterdziestce, który nie stroni od pięknych kobiet i drogich trunków, w życiu natomiast kieruję się instynktem, dzięki czemu jego galeria sztuki prosperuje tak dobrze.

Pewnego dnia pod nieobecność Pearsona do galerii przychodzi kobieta, która kustoszowi wydaje się piękna, niezwykła, wytworna i niemalże nierealna. Przedstawia się jako Sybil Vane i poszukuje obrazu. Jednak nie ma być to byle jakie malowidło, dama mówi konkretnie, o jaki obraz jej chodzi – dwunastoosobowa rodzina sportretowana na tle szkarłatnego udrapowania, obraz, którego Vincent, a także jego ojciec przyrzekli strzec jak oka w głowie. Dlaczego? Co takiego kryje obraz? Dlaczego jest tak wyjątkowy i do czego posunie się tajemnicza kobieta, by go zdobyć?

Jeżeli ktokolwiek czytał „Portret Doriana Graya”, domyśla się już, o czym będzie książka. Jeśli mam być szczera, to czytając „Wizerunek zła” odniosłam wrażenie, że uczeń przebił mistrza. Jest to naprawdę świetna książka, w której Masterton popuścił wodze fantazji. Mamy tu horror, romans, fantastykę, dramat; to wszystko w połączeniu z piórem Mastertona tworzy bardzo ekscytującą mieszankę, która trzyma w napięciu od początku do samego końca.

Fabuła została poprowadzona znakomicie. Im dalej, tym wątki zazębiały się ze sobą coraz bardziej, co sprawia, że człowiek siedzi jak na szpilkach i nie może oderwać się od lektury, będąc ciekawym, co wydarzy się dalej, a dzieje się tu naprawdę dużo i jest bardzo zaskakująco. A ostatnie rozdziały to po prostu miód na moje serce po tych wszystkich kiepskich tworach, które przeczytałam w ostatnich latach.
Grayowie, których opisał Masterton, są nieczuli, zimni i źli do szpiku kości i to naprawdę się czuje. Bohaterowie powieści są porządnie przedstawieni i mają własne charaktery, nie znajdziemy tu płytkości postaci, za to gwarantuję, że podczas czytania wypłyniecie na ocean rozbuchanego ego, a twarz będzie smagał Wam wiatr próżności, tak dobrze jest to napisane.

Jeśli myślicie, że Masterton bezczelnie ukradł postaci Oscarowi Wilde’owi, to Was zawiodę. Nikt z „Wizerunku zła” nie pojawia się w „Portrecie Doriana Graya”, mało tego – sam Wilde zostaje wspomniany w książce wielokrotnie i odgrywa w niej swoją rolę. Muszę przyznać, że Oscar Wilde i jego twórczość zostały wplątane w „Wizerunek zła” po mistrzowsku i ten zabieg ogromnie mi się spodobał.

Co mi się nie spodobało, to już sprawy czysto techniczne. W pewnych momentach tłumaczenie leżało i aż się prosiło, żeby coś z tym zrobić. Jeśli chodzi o gramatykę, to tragedii nie było, natomiast jeśli idzie o ortografię, cóż, tu sprawa ma się już nieco gorzej. Jestem w stanie zrozumieć, że w Polsce książka została wydana we wczesnych latach dziewięćdziesiątych i wtedy zasady ortografii i gramatyki rządziły się nieco innymi prawami i naprawdę nie miałabym pretensji, gdybym czytała pierwsze wydanie (jak to zrobiłam za pierwszym razem), ale czytałam ebooka, a jako że jest to dość młoda forma czytania książek, to miło byłoby, gdyby ktoś poczuł się do odpowiedzialności i po prostu poprawił błędy, które są naprawdę rażące.

Podsumowując: czy „Wizerunek zła” to książka warta przeczytania? Absolutnie tak. Gorąco polecam każdemu, kto lubuje się w fantastyce czy horrorze ze sporą dozą tajemniczości i mroku. Świetna lektura, od której ciężko się oderwać i mimo że dość stara, to pomysł powiewa świeżością. A może właśnie dlatego.

sobota, 6 października 2012

Jenny Downham - Zanim umrę


Autor: Jenny Downham
Tytuł: Zanim umrę
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Opis książki: Każdy musi umrzeć. Szesnastoletniej Tessie zostało zaledwie kilka miesięcy życia, więc rozumie to lepiej niż inni. Przygotowała jednak listę dziesięciu rzeczy, które chce zrobić przed śmiercią. Na pierwszym miejscu umieściła seks. Termin - tego wieczoru.
Ocena: 4,5/6

Po dziewiętnastowiecznych Chinach i lekturze pełnej seksu, postanowiłam przeczytać coś, co dla odmiany dzieje się w teraźniejszości i z erotyzmem ma w zasadzie niewiele wspólnego.  „Zanim umrę” to powieść o życiu. Tak, o życiu. O szacunku do życia, do każdej sekundy, do świata, który nas otacza i jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy z cudu, który ma miejsce tuż obok, na naszych oczach.

Tessa Scott ma szesnaście lat i od dwunastego roku życia choruje na białaczkę limfoblastyczną. Bohaterkę powieści poznajemy, kiedy zaprzestała już dalszej walki z rakiem i powoli godzi się z losem, który ją czeka, nie ma jednak zamiaru siedzieć bezczynnie i czekać na to, co nieuniknione. Nastolatka postanawia sporządzić listę rzeczy, które chce zrobić przed śmiercią. Niektóre z nich to te wymagające odwagi, inne to trywialne i proste sprawy, takie jak przytulenie brata. Rodzina Tessy początkowo uważa listę za niedorzeczny pomysł, z czasem jednak przekonuje się i pomaga jej w realizacji planów. Dziewczyna po kolei spełnia listę życzeń, znajduje się tam jednak pewien punkt, który Tessa pragnie zrealizować najbardziej, ale nie może zrobić tego w pojedynkę. I wtedy pomaga jej Adam, chłopak z sąsiedztwa, który odmienia życie nastolatki na tę krótką chwilę.

Myśli biegnące przez jej głowę są przedziwne, jednak uzmysławiają nam, jak ważna jest każda chwila, każda mała rzecz, każde przypadkowe spotkanie i wydarzenie. Daje nam do zrozumienia, że żyć to nie tylko jeść i oddychać. Żyć to czerpać ze świata jak najwięcej, obserwować , cieszyć się, troszczyć, kochać i doznawać.  To także popełnianie błędów. Nie raz i nie dwa. Tessa pokazuje nam, że nie mamy czasu, że powinniśmy oddychać pełną piersią i żyć, jakby jutra nie było. Dzięki niej wiemy, że śmierć to nie abstrakcja, która nas nie dotyczy, więc zanim odejdziemy, zróbmy, co w naszej mocy, by doświadczyć całego dobra, jakie oferuje nam świat.

„Zanim umrę” to poważna i głęboka powieść, która zmusza nas do chwili namysłu i zrozumienia, czym dla mnie jest życie. Co dotąd się w nim wydarzyło, co jeszcze ma szansę się wydarzyć i jak mogę na to wpłynąć. Ile mogę zmienić i jak to zrobić. Przede wszystkim jednak ta książka to pobudka. Oto na naszych oczach umiera nastoletnia dziewczyna, wszystko widzimy z jej perspektywy, bo to ona opowiada nam swoją historię. Widzimy jak uchodzi z niej życie i nagle otwierają nam się oczy, bo dostrzegamy, ile na co dzień nam umyka.

„Zanim umrę” to tego typu lektura, która nie trafia się często i po którą my sami często sięgać nie będziemy. Mamy tu kawał dobrej i prawdziwej literatury. Brakowało mi jednak emocji. Było szczęście, miłość, złość, agresja, rezygnacja, zażenowanie, zaskoczenie i wiele więcej, ale wszystko wydawało się jakby przytłumione. Nie oczekiwałam fajerwerków ani „żyli długo i szczęśliwie”, ale naprawdę chciałam, żeby książka wywołała we mnie złość, jaką czuła Tessa, radość, kiedy oglądała sztuczki Cala, miłość jej rodziców i przyjaciółki. Wszystko to było na kartkach, ale ja tego nie poczułam i to jest jedyny, ale niestety ogromny minus tej książki.

Czy polecam? Jak najbardziej. Komu? Tym, którzy mają chwilę dla siebie i czas na przemyślenia. Tym, którzy uważają, że to jest właśnie ten moment, w którym trzeba coś zmienić i potrzebują jakiegoś kopa. „Zanim umrę” to właśnie ten kop, który sprawi, że zaczniesz żyć naprawdę. 

wtorek, 2 października 2012

A. J. Gabryel - Facet na telefon


Autor: A. J. Gabryel
Tytuł: Facet na telefon
Wydawnictwo: Wielka Litera
Opis książki: Facet na telefon wie, czego pragnie każda kobieta. Prowadzony przez Polaka mieszkającego w Australii blog stał się fenomenem – kobiety, które w ciągu dnia pracują, zajmują się dziećmi i domem, w których sypialniana rutyna już dawno zabiła kobiecość, znajdują w Adamie kochanka doskonałego – bez zobowiązań, bez zahamowań, idealnie wsłuchanego w ciało kobiety.
Ocena: 2/6

Kiedy książka ukazała się w księgarniach, zapanowało istne szaleństwo. Oto po raz pierwszy ukazuje się „erotyk” wydany pod polskim nazwiskiem, w dodatku męskim. I to nie byle jaki erotyk. „Facet na telefon” to opisy czystego, surowego – pokuszę się nawet o stwierdzenie – mechanicznego seksu. Sięgnęłam po tę pozycję tylko dlatego, że jest porównywana z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya” i ponoć ma być o niebo lepsza – bardzo obrazowa, seks taki, o jakim każda kobieta marzy, no po prostu miód malina. Powiem tak: jeśli ta książka mówi o seksie, o jakim marzy każda białogłowa, to mamy w Polsce bardzo dużo sfrustrowanych, niedopieszczonych i nieuświadomionych kobiet.

Fenomen „Faceta na telefon” polega chyba na tym, że są to podobno autentyczne wydarzenia z życia autora, który pisząc bloga, postanowił wydać też coś w formie papierowej, bo niby czemu nie. Problem polega na tym, że jednak płynność języka i gładkość stylu, jakimi operuje pan Adam, nie wystarczą, żeby napisać książkę, która porwie czytelnika. A, niestety, im dalej, tym bardziej plastyczność języka i to cudowanie po prostu stają się męczące. To, że pisze się bloga o takiej, a nie innej tematyce, który odwiedzają ponoć miliony polskich kobiet (co ciekawe, bo dopóki nie sięgnęłam po „Faceta na telefon” o blogu nie miałam zielonego pojęcia), nie znaczy, że książka okaże się sukcesem, bo – co tu dużo mówić – czytelnik głupi nie jest. Czytelnik widzi, że ciekawej i wciągającej fabuły tu nie znajdzie. Owszem, jest to fragment z życia pana Adama, ale czy fakt, że nie jest się wioskowym głupkiem i umie się całkiem nieźle posługiwać językiem polskim oraz prowadzi niecodzienny styl życia to już coś, co warte jest publikacji? Poza tym nie podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko idzie. Nie podoba mi się to reklamowanie prostytucji. Owszem, autor podkreśla, że nigdy nikogo nie namawiał, że dziwi się ludziom zadającym mu tego typu pytania, no ale gdyby tak bardzo zależało mu na zachowaniu swojej profesji w tajemnicy, to czy pisałby bloga, na którym zamieszcza co pikantniejsze kawałki? Dziwi mnie to. Naprawdę, bardzo mnie to dziwi. Ale dość o autorze, pomówmy o książce samej w sobie.

Jak już wspomniałam – brak tu fabuły. Całość składa się na opisy kolejnych spotkań z kolejnymi klientkami. Są to kobiety w różnym wieku, o różnych charakterach i różnym wyglądzie. Zwykle bardzo zamożne, bo pan Adam za szybki numerek liczy sobie bagatela dwa tysiące złotych. Co więcej, postacie niestety nie dają się poznać inaczej, jak li i jedynie przez opisy narratora. Kiepsko.

Adam jest przystojny, wysportowany, lubi seks i lubi pieniądze. Wydawałoby się, że ma wszystko, ale jednak… Czegoś mu chyba brak, bo nie jest do końca zadowolony. Ciągle odczuwamy wrażenie, że skrywa jakąś tajemnicę, że nie cieszy się z tego, co robi. W końcu po każdej nocy z klientką biega sobie po Warszawie jakieś dwadzieścia kilometrów, czy to deszcz, czy to śnieg, podkreślając za każdym jednym razem, jak bardzo nienawidzi biegać. Sam siebie karze, dając sobie taki wycisk, karze siebie za to, co robi. I tu rodzi się we mnie uczucie zupełnego niezrozumienia. Panie Adamie – po co pan to robi? Po co para się pan takim zawodem? Przecież to jest bez sensu. Ale potem przypominam sobie stare powiedzenie: dla chcącego nic trudnego. I odnoszę wrażenie, że Adam lubi sobie ponarzekać, jaki to kiepski zawód, jak bardzo nienawidzi siebie i swojego odbicia w lustrze. Dla mnie, prostego człowieka, być może o małym rozumku, jest to nie do ogarnięcia. Bo wiecie, jestem w stanie zrozumieć, kiedy ktoś jest zmuszany do prostytucji i po prostu nie ma jak uciec, ale nasz główny bohater sprzedaje się, bo tak łatwiej, bo wygodniej. Jakby ta książka powstała tylko po to, żeby się w jakiś sposób usprawiedliwić i, nie wiem, wyżalić? Nie jest mi żal Adama. Robi to, co chce robić, udając, że jest inaczej. Może oszukiwać rodzinę, czytelników, kogokolwiek, ale samego siebie nie oszuka.

Istnieje jeszcze jeden dylemat, który zrodził się we mnie, podczas czytania. Czy to aby na pewno pisze mężczyzna. Kilka razy w książce zdarzyła się jakaś pomyłka i pan Adam zamiast „mógłbym”, pisał „mogłabym” (i coś w ten deseń). Literówka? OK, ale kilkukrotnie w jednej książce? Dziwne, ale to tylko takie moje dywagacje. Poza tym, który facet wie cokolwiek o beżu, zieleni w odcieniu mchu i kolorze lawendowym? Przyrzekam, parsknęłam śmiechem, kiedy przeczytałam taki opis. Znam wielu mężczyzn, którzy znają się na kolorach i odcieniach w równym stopniu, jednak z reguły nie interesują ich krągłe pośladki, a zarośnięte, szerokie klaty.

Trochę w tej recenzji filozofuję, wybaczcie, ale to wszystko – blog, książka, osoba pana Adama – wydaje mi się tak okropnie naciągane i sztuczne, że aż bolą od tego oczy. Wracając jeszcze raz do samej publikacji, powiem tak: książka jest bez polotu i fantazji, a co tu mówić o jakiejkolwiek duszy. To po prostu nudne czytadło. Erotyki są teraz na czasie, ale to, że w jakimś tworze znajduje się nagromadzenie „łechtaczek” i „penisów” jeszcze go erotykiem nie czyni.

Komu polecam? Nikomu. Naprawdę, „Facet na telefon” to nie jest tzw. must have czy raczej must read. Zbyt wiele tutaj braków, żeby warto było ją przeczytać. Nie daję książce pały tylko dlatego, że spodobał mi się język i styl A.J. Gabryela. Cała reszta była zwyczajnie kiepska.

linkwithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...